Skrzypce ze zdjęcia należały do mojego wspaniałego dziadka...
teraz są moje.
Jakże ja się cieszę, że odkryłam tę
historię, że przeczytałam „Zaginionego stradivariusa” pióra Johna M. Falknera.
To była prawdziwa, dzika przyjemność i jestem pewna, że zachwyci nie tylko
fanów grozy, ale w ogóle wszystkich kochających świetnie skonstruowane i
napisane opowieści.
Pierwsze, o czym muszę wspomnieć, to
żal, że Falkner tak niewiele książek po sobie pozostawił i że tak niewiele się
o nim mówi. To ogromny błąd, bo „Zaginiony stradivarius” dobitnie podkreśla
wielki pisarski talent autora, jego niezwykłą zdolność do trzymania czytelnika
za gardło pomimo, że fabuła wcale nie pędzi na łeb, na szyję.
Ja nie mogłam się oderwać od tej lektury
i całkowicie wierzyłam w stworzonych tu bohaterów, w ich reakcje, obawy,
targające nimi rozterki. Falkner posłużył się narracją pierwszoosobową, mamy do
czynienia z długim listem ciotki do bratanka i słowem wyjaśnienia przyjaciela
rodziny Maltraves - Pana Gaskella. Ten zabieg jeszcze bardziej zbliżył nas do
tej historii, czytelnik dzięki temu nawiązał głębszą relację z opisywanymi
wydarzeniami. Wtopiłam się w każde zdanie i każde rozumiałam, nie było tu
niczego za dużo, niczego też nie brakowało.
Styl autora mnie porwał i zabrał w
otchłań szaleństwa Johna Maltraversa, w jego opętanie muzyką i czającym się za
jego plecami cieniem martwego rozpustnika. Czymś zupełnie rewelacyjnym i zdaje
się nowatorskim jak na rok 1895 było uczynienie skrzypiec pełnoprawnym
bohaterem, one wręcz oddychają, krwawią, mamią i niszczą na kartach tej
książki. Są czającym się wiecznie niebezpieczeństwem, tajemnicą, która wymyka
się wszelkim zasadom rządzącym światem, który znamy. Z jednej strony są
zagadką, czymś nieuchwytnym i nadnaturalnym, a z drugiej można je dotknąć, są
fizycznym przedmiotem, który zajmuje określone miejsce w rzeczywistości.
Można by pomyśleć, że w tej historii
chodzi głównie o opętanie, ale mam wrażenie, że autor powiedział o wiele
więcej. Wykorzystał grozę, nawiedzone skrzypce, do zobrazowania moralnego
upadku, obsesji, która powoli acz systematycznie człowieka niszczy, widzimy tu
wyrzeczenie się wartości, odejście od rodziny, odsunięcie się od tego, co dobre
na rzecz rozrywki, zabawy. Elementem magnetycznym i jednocześnie łączącym
fabułę jest oczywiście muzyka. Muzyka, która ma ogromny wpływ na życie
bohaterów, która każe tańczyć pod swoje dyktando.
Ciekawym zabiegiem jest nazwanie
głównego bohatera swoim imieniem. Nie wiem czy to było celowe, czy przypadkowe
(choć trudno uwierzyć w taki przypadek). Autor, podobnie jak stworzona przez
niego postać, kochał muzykę, sztukę, kulturę – był wrażliwy i tę wrażliwość
przekazał i nam.
Dla mnie jest to prawdziwy majstersztyk,
świetnie domknięta kompozycja, która jest niemalże doskonałym zapisem dźwięków,
w pełni wybrzmieć może jedynie na idealnym instrumencie. Instrumencie, którym
staje się czytelnik.
9/10 klasyczna, piękna, mądra groza
WARTO
seria Misterium Grozy
Wydawnictwo IX