Łączna liczba wyświetleń

czwartek, 28 maja 2020

#recenzjePi "Uroda Oceanii" Wojciech Dworczyk


"Uroda Oceanii" Wojciecha Dworczyka, to przyjemna lektura, która pomimo swej grubości nie zwiera wiele tekstu, zaś moc fotografii i sporą dawkę informacji. Chociaż to już "stara" książka (1975) przetrwała próbę czasu i nadal jest ciekawym źródłem wiedzy. Autor podzielił ją na trzy części:


* australijskie safari - które chyba najmniej mi się podobało, ale nie ze względu na literacki obraz, ale ze względu na wszędobylstwo białych, którzy zniszczyli Aborygenów;


* w dżungli Nowej Gwinei - zdecydowanie mój faworyt, a już plemię KuKuKuKu i jego wojownicy... WARTO, a fotografie też robią robotę, myślę, że ten "rozdział" przypadł mi do serca, ponieważ jest najdzikszy, zalesiony i pełen niespodzianek;


* witaj Tahiti! - urocza podróż, sympatyczni ludzie i czułe oko autora, wyjątkowo oczarowały mnie opisy dzieci, które miejscowi rozpieszczają (i dobrze!).

Każdą z części kończy segment fotograficzny - czyli masa zdjęć.
7/10


ps Książka została naprawdę ślicznie wydana, a ja podkradłam ją z biblioteczki taty.


Wydawnictwo Nasza Księgarnia


 π 



niedziela, 17 maja 2020

#recenzjePi "ŚMIERĆ W LESIE DESZCZOWYM ostatnie spotkanie z językiem i kulturą" Don Kulick


Zaznaczę od tego, że ta książka mnie zaskoczyła, zupełnie się nie spodziewałam po niej tego, co ostatecznie otrzymałam – i bardzo dobrze! „Śmierć w lesie deszczowym. Ostatnie spotkanie z językiem i kulturą” nastawiło mnie na doznanie raczej naukowe, a otrzymałam znakomity reportaż, który z szacunkiem pochyla się nad ludźmi zapomnianymi przez świat.


Don Kulick jest antropologiem kultury, który potrafi pisać jak autor powieści przygodowych. Już we Wstępie rozłożył mnie na łopatki i wywołał wielki uśmiech na twarzy. Jestem zaskoczona (ponownie) jego pisarskim talentem, dzięki któremu opowiada o swoich doświadczeniach w wiosce Gapun w Papui-Nowej Gwinei tak, że czytelnik nie może się oderwać od lektury i pragnie więcej i dalej. Ów „pamiętnik” jest słodko-gorzki, posiada elementy groteski i powieści sensacyjnej ocierającej się niemal o thriller, bądź kryminał z elementami realizmu magicznego. W jednej chwili śmiejesz się do łez, by zaraz łapać się za głowę albo ze złości, albo ze zgrozy.


Jest to również (o czym nie mogę zapomnieć) opowieść sentymentalna, pełna osobistych wzruszeń autora, jego wzlotów i upadków. „Śmierć w lesie deszczowym” szokuje szczerością i prywatnością. Autor nie ucieka od ludzi, o których pisze, nie odgradza się od nich, żyje z nimi, poznaje ich i po części staje się nimi, a na pewno staje się częścią wspólnoty, którą tworzą (choć uważają go za zmarłego – a raczej zwłaszcza dlatego… chcecie więcej, to czytajcie). Oczywiście taka forma niesie pewne ryzyko, które niestety tu widać. Don Kulick, jak każdy człowiek, jest istotą, która wychowała się na jakichś prawdach, wierzy w pewne rzeczy, a w inne nie wierzy i tu sam na siebie zastawił pułapkę, w którą niestety wpadł. W pewnych kwestiach nie patrzy szeroko, ocenia coś, czego sam nie zna (wiara), patrzy tylko na interpretację nauki, nie zaś na samą naukę – a jak wiemy, interpretacje bywają mylne. Lecz zostawmy ten aspekt, bo i tak nie jest on jakiś przygniatająco ważny.


Co jeszcze? Jak was zachęcić do sięgnięcia? To może z grubiej rury – Don podarował nam przykłady poetyckich przekleństw, które są domeną UWAGA werble : kobiet! One to mają wyobraźnię, że szok. Trochę głupio to przytaczać, ale jest to tak barwne i finezyjne, że nie mogę się powstrzymać : „ jakeście się rodzili, to was musieli wyciągać z dupy tym babom, co to je kraby w łechtaczki szczypią” – musicie przyznać, że ot tak trudno coś takiego wymyślić… a to zaledwie jedno w wielu. Przekleństwa są ważnym elementem języka, wie to chyba każdy, więc powiedz mi jak klniesz, a powiem ci kim jesteś. Mieszkańcy tej wioski (zwłaszcza kobiety), to prawdziwe poetki przeklinania.
Sam Don Kulick także jest facetem z przysłowiowym „jajem” i potrafi rozśmieszyć do łez. Jego szczerość, o której już wspomniałam, z pewnością zjednuje mu ludzi. Z rozbrajającą otwartością pisze o swoich kulinarnych doświadczeniach : „Wziąłem to do ust z nadzieją, że woń gówna nie oznacza, iż gówniany będzie również smak. Myliłem się.” Uwielbiam go za to.


Teraz nadmienię nieco o tym thrillerze, sensacji i kryminale w jednym. Otóż nasz autor w wiosce otarł się o śmierć w iście hollywoodzkim stylu. Napadnięty, zrabowany, z bronią przy twarzy i tymczasowo ślepy (zabrano mu okulary), stał się świadkiem, a i powodem morderstwa. Zainteresowani? A to jeszcze nie koniec, bo i musiał uciekać helikopterem z Gapun. Akcja! Akcja! I jeszcze raz AKCJA – taka jest ta książka.
Jakoś się tak dziwnie stało, że na koniec pozostawiam to, co najważniejsze… to, co jest kręgosłupem tej książki – czyli język, który umarł: tayap. Mamy tu wzruszające pożegnanie tego, co stare, to takie ciche umieranie, nie na oczach świata, tylko GDZIEŚ w lesie deszczowym (choć Don się na to krzywi i twierdzi, że dżungla jest odpowiedniejszym słowem). Autor przedstawia nam konsekwencje różnych decyzji, to, co złożyło się na tę śmierć. Widzimy szeroki obraz, pełny opowieści, które odchodzą wraz ze słowami, pełnym kultury, wierzeń, pełnym ludzi, którzy odeszli tak jak odchodzi tayap – skromnie, po swojemu, w cieniu wielkich cywilizacji… ale to przestroga – i proroctwo, bo nieomylnie wszystkich nas to czeka i nieważne czy mamy iPhony, kino w D, samoloty i łodzie podwodne… każda cywilizacja upadnie - jesteśmy tylko chwilą, ulotną i kruchą materią.


Kończąc napiszę tak, nie każdy musi tę książkę przeczytać, ale każdy, kto to zrobi, czasu nie zmarnuje.


7/10 bardzo dobra robota, tytaniczna praca


seria Mundus
Wydawnictwo Uniwersytetu Jagiellońskiego


 π 



poniedziałek, 11 maja 2020

#recenzjePi "PODRÓŻE Z NIM I SAMOTNIE pięć piekieł na ziemi" Martha Gellhorn


Musicie wiedzieć, że Martha Gellhorn jest jedną z tych kobiet, które bezwzględnie podziwiam. Obok Oriany Fallaci, to prawdopodobnie najważniejsza postać w świecie twardej wojny relacjonowanej przez tzw. „słabą płeć”. Oczywiście słowo „słaba” w odniesieniu do kogoś takiego jak Martha jest, ujmując to delikatnie, błędem. Zresztą w ogóle wielkim błędem ludzkości jest określenie „słaba płeć”, bo co to u licha znaczy?! Zostawmy jednak „figle” językowe i skupmy się na tym, co najważniejsze, czyli książce, a właściwie wspomnieniach Gellhorn z wypraw najobrzydliwszych, najbardziej śmierdzących i niebezpiecznych, które jednocześnie okazały się być najcenniejsze i przyniosły dziennikarce nie tylko zwykłą, zawodową satysfakcję, ale SENS, a jak wiemy, sens bywa w życiu wszystkim.


„PODRÓŻE Z NIM I SAMOTNIE pięć piekieł na ziemi”, to napisana zaczepnym językiem książka o dziennikarskiej tułaczce. Jakże okropną niesprawiedliwością jest patrzenie na Marthę zza legendy Hemingwaya, którego żonę, przez jakiś czas, faktycznie była. Samego Ernesta uwielbiam za styl, nie do podrobienia i nie do zapomnienia, lecz totalnie odrzuca mnie jako osoba. Niestety Gellhorn nie tylko wpadła pod jego skrzydła, ale i nie uchroniła się przed skażeniem, chociażby politycznym. Mąż sprawił, że na komunizm patrzyła – napiszmy – „z przymrużeniem oka”, bagatelizowała go… bo w nim nie żyła, bo była znaną korespondentką, szanowaną postacią, a takie postaci komuniści lubili… tzn. lubią. I tu dochodzę do tego, co mi się najmniej podobało, a raczej nie podobało wcale: części chińskiej, czyli pierwszej, opisywanej przez autorkę wyprawy, w której towarzyszył jej Ernest. Nie interesowała mnie również Rosja, zaś Afryka… to złoto. Czasem też przeszkadzał mi jej stosunek do spotykanych ludzi, do biedy, choć składam to na karb dystansu, koniecznego w sytuacji, gdy dziennikarz styka się z najgorszym (znam to z własnego podwórka).


Gellhorn czaruje poczuciem humoru, piórem lekkim i zwinnym, oraz łatwością przekazu, który nigdy nie wpada w banał. Potrafi sprawnie łączyć fakty, odwołuje się do tego, co jest „na topie” i kontrastuje z tym, co jest potrzebne. Zachwyca również szczerość, taka ludzka uczciwość w stosunku do siebie, choć czasem wpada w pułapkę swojego mitu, ale jest to w sumie urocze, bo przecież ma do tego prawo. To jej życie, jej książka, jej wspomnienia. „PODRÓŻE Z NIM I SAMOTNIE” nie mogę być obiektywne, a jeśli by takie próbowały być, byłyby w najlepszym wypadku marne. Tu chodzi o nią, o to, co czuje, co czuła i jak to przeżywała. Dostajemy JEJ myśli, JEJ wątpliwości, JEJ radości, wzloty i upadki. Dlatego to jest takie dobre – bo jest JEJ. Martha Gellhorn zasługuje na naszą uwagę, bo nie była tylko żoną wielkiego pisarza (który bywał również wielkim chamem), ona była tylko czasem jego żoną, a zawsze Marthą. Muszę jednak zaznaczyć, że ujęło mnie to, w jaki sposób pisała o nim. Naprawdę go podziwiała, ale przede wszystkim go kochała. Gdyby był mniej zazdrosny i ograniczył swoje męskie ego pewnie by go uratowała, a on nie skończyłby z lufą w ustach.


8/10 cholernie warto

seria Korespondenci
Wydawnictwo Zysk i S-ka


 π 




piątek, 1 maja 2020

#recenzjePi "Silmarillion" J.R.R. Tolkien


Kiedy zaczynam myśleć o tym, co dał mi Tolkien, to zawsze ogarnia mnie wielka wdzięczność, która niesie spokój i wprowadza harmonię w codzienny chaos. Dla mnie jego opowieści są jak najlepszy terapeuta (choć z żadnym nie miałam styczności, ale wyobrażam sobie, że nawet ci najgorsi powinni pomagać). Jasne jest, że „Hobbit” i „Władca Pierścieni” są jednymi z najważniejszych książek mojego życia, ale „Sillmarillion” to arcydzieło, którego całej wartości zapewne jeszcze nikt nie poznał. To książka tak potężna i gęsta w treść, tak dopracowana, że można ją poznawać bez końca, od nowa. Wiem, że sprawia pewne trudność niektórym, że się przez nią kroczy wolno i czasem mozolnie, ale każda dobra podróż niesie ze sobą zmęczenie, wysiłek, nawet zwątpienie, ale gdy osiągnie się cel, to ten cel smakuje i tyko takie podróżowanie jest coś warte, ma sens. Takiego podróżowania uczy nas Tolkien.

ilustrował Ted Nasmith

„Silmarillion” jest zbiorem mitów, legend, które autor stworzył inspirując się bogactwem tegoż surowca na całym świecie. Jest tu moc źródeł, które razem komponują się w niepowtarzalną całość i prezentują nam dzieje świata przed „Hobbitem”, w pierwszych erach. Mamy bogate spojrzenie, szczegółowe spojrzenie na rozległe wydarzenia, które ostatecznie ukształtowały świat znany z „Władcy Pierścieni” – a także nasz świat (wiem, że to odważne stwierdzenie, ale moim zdaniem Tolkien nigdy nie oderwał nóg od Ziemi i wszystko, choć oczywiście nie w dosłowny sposób, ale zawsze łączył z życiem tu i teraz).


Dostajemy wielu bohaterów, heroicznych, odważnych, ale również złych, zdeprawowanych. Tak jak to u ów pisarza bywa, zło od zarania dziejów walczy z dobrem. Jest tu miejsce na spektakularne, doniosłe wydarzenia, ale i na ludzkie upadki i słabości. Z tym co wielkie, splata się to, co małe i kruche, a wynik walki nigdy nie jest oczywisty. Zachwycać może bogactwo przedstawionego świata, który zdaje się nie mieć końca i zawsze można wsiąść na statek i popłynąć jeszcze dalej i dalej. Mnie nie odstępuje wrażenie, że Tolkien uchylił tylko rąbek wspaniałość, że to tylko część tego, co możemy poznać dzięki własnej wyobraźni – o ile się jej nie przestraszymy. On dał nam podstawę, fundament i to od nas zależy, co z tym zrobimy.


Co mnie najbardziej zachwyciło? To trudne pytanie, bo to jak pytać nurka, by wybrał najpiękniejszy fragment rafy koralowej – ale przecież tylko w całości lśni. Lecz zaczynając od początku, bardzo ujęła mnie koncepcja Muzyki Ainurów, to piękna wizja poczęcia świata, wizja należycie dostojna i elegancka. Nie będę pewnie oryginalna, jeśli wspomnę o moich ulubionych bohaterach, czyli Beren i Luthien  (tak… wiem… to było do przewidzenia, bo kto ich nie kocha). Uwielbiam także rdzeń, kręgosłup tej księgi, czyli pomysł samych Silmarilów, ale aby nie być taką powierzchowną i oczywistą wspomnę o pewnym bohaterze, który zwrócił moją uwagę i nawet nie wiem, dlaczego akurat on – mowa o Maeglinie, a nawet bardziej niż o nim, to o jego matce Aredheli, której zazdroszczę tego lasu i w nim zagubienia. Ja wiele dałabym za taki leśny dom i leśnego księcia… ale wiem… czuła się więziona, lecz uważam, że była też kapryśna, uparta i rozpieszczona, a to co ją spotkało i to jaki w konsekwencji stał się jej syn, było także jej winą.

ilustrował Ted Nasmith

Kolejną sprawą, bardzo ważną, którą pragnę zaznaczyć, jest fakt, iż „Silmarillion” jest dziełem życia Tolkiena. Pracował nad nim odkąd pamiętał, bo już jako dziecko kochał legendy i mity. Tym bardziej doceniam to, że mogę czytać ów historie, a zawdzięczam ją Christopherowi Tolkienowi (synowi pisarza). Gdyby nie on, świat nigdy nie poznałby tego dzieła, jak i wielu innych. To właśnie on podjął się zebrania i zredagowania, już po śmierci ojca, m.in. „Silmarillionu”. Dziękuję!
I oczywiście zostało mi jeszcze omówienie wydania. Pisząc to, aż się do siebie uśmiecham, bo takie to piękne. Ponownie Wydawnictwo Zysk i S-ka stanęło na głowie, by podarować nam perłę. Świetny papier, elegancka błękitna wstążeczka, gruba oprawa (ale książka nie jest wcale bardzo ciężka) i te ilustracje. Na początku, gdy zobaczyłam, że tym razem nie ilustrował Alan Lee, trochę się zmartwiłam… och nie potrzebnie, bo Ted Nasmith poczuł to! Jego obrazy (bo nie są to jakieś tam ilustracje, tylko pełnokrwiste obrazy) zwalają z nóg i doskonale oddają klimat całości. Zdecydowanie wiedział, co maluje, wchłonął treść niczym gąbka i wycisnął wrażenia na płótno. Doskonałe!

* Na uwagę zasługuje również Wstęp, oraz zamieszczony list J.R.R. Tolkiena do Miltona Waldmana (1951), w którym pisarz kreśli znaczenie „Silmarillionu” i jego dzieje. 
* Jest jeszcze coś, co zawsze znajdziemy u Tolkiena, a co w "Silmarillionie" wyjątkowo mocno wybrzmiewa: prawda, dobro i piękno - jako wartości niezmienne, ponadczasowe i niepodlegające dyskusji z powodu chociażby dzisiaj tak popularnego "punktu widzenia". 

10/10 nie mogło być inaczej


Wydawnictwo Zysk i S-ka


 π