Łączna liczba wyświetleń

czwartek, 30 stycznia 2020

#recenzjePi "Milczenie" Tim Lebbon


Czasem człowiek potrzebuje czegoś „na szybko”, książki, która go wciągnie i pozwoli zapomnieć o codzienności. I takie właśnie jest „Milczenie” Tima Lebbon. To historia z gatunku postapo z wyraźnymi elementami horroru. Na skrzydełku porównano ją do słynnej „Drogi” McCarthy’ego, ale nie uważam, że to dobre porównanie. Ja raczej widzę w „Milczeniu” „Bird Box” (zarówno film, jak i książka), czy też „A Quiet Place” (film). Głównie z powodu rezygnacji z któregoś ze zmysłów i wyostrzaniu się wszystkich pozostałych. Jest też podobna atmosfera, gęstość opowieści, natężenie i sposób opowiadania zdaje się pokrewny. „Droga” zaś jest filozoficzna, podczas gdy w „Milczeniu” mamy głównie akcję, która oczywiście nie pozbawiona jest motta, głębszej myśli, ale zdecydowanie to akcja dominuje, akcja i strach, odczucia nagłe i porywcze.

Ciiiiiiiicho wszędzie. Co to będzie?

Książka podobał mi się, głównie dlatego, że mnie naprawdę wciągnęła. Nie jest może jakaś wybitna, ale w swoim gatunku bardzo dobra i warta polecania, a zdecydowanie zasługująca na nie. Armia krwiożerczych wesp, które niosą zagładę wszystkiemu co wydaje jakikolwiek dźwięk działa trochę jak magnes na czytelnika. Ja lubię klimaty postapo, lubię te wizje świata po i w trakcie zagłady, jest to katharsis i dobrze mi z tym.
Ciekawym zabiegiem było zaczynanie rozdziałów komunikatami radiowymi, telewizyjnymi, relacjami z facebooka itp. Przyjemnie się to czytało i nadawało przedstawianym wydarzeniom autentyzmu. Przyglądanie się tym krótkim informacjom było czymś, co znamy i z czym obcujemy w dzisiejszych czasach codziennie i nawet przecież conocnie.


Nie  wszystko jednak zasługuje na pochwałę. Bardzo dziwne były przemyślenia małej (14 lat) Ally, która na skutek wypadku samochodowego straciła słuch. Ja rozumiem, że dzieci są mądre, ale jednak autor trochę przesadził z tymi jej refleksjami. No cóż, brzmiało to dość nierealnie (wiem jak to wygląda w kontekście krwiożerczych wesp, ale wespy to czynnik obcy, a dziecko wiemy jak funkcjonuje) i momentami głupio.


Jednak podkreślam, że jest to idealna książka na weekend, na chwilę przy kawie i ciastku, na wieczór. Świetnie sprawdzi się na obniżenie stresu, bo człowiek angażuje się dość mocno w przedstawioną rzeczywistość, na tyle mocno, by zapomnieć o własnych problemach. Na uwagę zasługuje też motto i koniec książki. Może nie jest to wyszukane, ale działa na wyobraźnię i skłania do myślenia, więc książka nie jest wyłącznie rozrywką, ale i powodem do dyskusji o świecie i tym, dokąd zmierzamy. Jest też inny wniosek, o wiele smutniejszy i dotyczy nas, ludzi… co jesteśmy w stanie zrobić, by przetrwać?

7/10 bardzo dobra POLECAM


* Informuję, że „Milczenie” posiada również odsłonę filmową „The Silence” (jakby ktoś był zainteresowany, ale po lekturze). 


Wydawnictwo Zysk i S-ka


 π 



poniedziałek, 27 stycznia 2020

#recenzjePi "Opowieści królowej pustyni" Gertrude Bell


Gertrude Bell była kobietą, o której powinno się pamiętać. Odważna, bezkompromisowa, ambitna, wyprzedzająca swoją epokę, podróżniczka, archeolog, fotografka, pisarka, szpieg. Jej życie, choć prywatne naznaczone zostało stratą i cierpieniem, to to naukowe, zawodowe kwitło i stało się wzorem do naśladowania.


„Opowieści królowej pustyni” to jej dziennik, pamiętnik, który odsłania przed czytelnikiem losy kobiety silnej, niezwykle inteligentnej i upartej. W tej książce nie znajdziecie sentymentalnych bzdur, za to znajdziecie żywy świat, świat pełen barw, zacnych i podłych ludzi, usłyszycie o miejscach egzotycznych i o ziemi, której już nie ma, która bezpowrotnie minęła i za którą można uronić łzę.


Gertrude Bell pisze w sposób romantyczny, ale nie ckliwy. W jej tekstach czuć ogromną miłość do otaczających ją krajobrazów, ruin, zamków, kościołów i oczywiście ludzi. Jest w tym jej pisaniu zachwyt nad tym, co małe i nad tym, co wielkie. Razem z autorką stąpamy po ziemi spalonej słońcem, by po chwili przenieść się na błotnistą, tonącą w deszczu drogę, która sprawia ogromne problemy podróżującym.


Trudno w słowach wyrazić zazdrość – tak, dobrze czytacie: ZAZDROŚĆ – która rodzi się w sercu, ta wielka tęsknota za przygodą i pragnienie zmiany swego życia na lepsze. Gertrude wycisnęła z niego (z życia) wszystkie soki, wytarmosiła je za uszy, wypieściła do granic możliwości, utkała zgrabną pajęczynę wzruszeń i nie poddała się. Nie zraziła się prywatnymi, miłosnymi niepowodzeniami i wynikającym z nich cierpieniem. Zawsze trzymała głowę wysoko, miała swoją godność i znała swoją wartość. Nikt jej nie zniszczył, ona wygrała.



Sama książka „Opowieści królowej pustyni” została pięknie wydana. Znajdziecie tu wiele fotografii, których lwią część stanowią prywatne archiwa Gertrude. Jak już pisałam, jest w tym romantyzm, taki rozsądny, mądry, ale i głęboki, prawdziwy, wzruszający. Te opowieści dają wiele, bo dają wiedzę, szczegółową, niezbędną jeśli chcecie zrozumieć historię Syrii.


To jak? Dacie się porwać w podróż z jedną z najlepszych? Wjedziecie z Gertrude do Aleppo, ujrzycie Obrazki perskie, poznacie syryjskich chrześcijan, spotkacie Beduinów, zamienicie słowo z Druzem? Ja zachęcam, mocno zapraszam do tej przygody.


Przypomnę również o innej, wspaniałej książce, której recenzję znajdziecie na moim blogu, a mianowicie biografię (wyśmienitą) Gertrude Bell „Córka Pustyni” autorstwa Georginy Howell – oto link:

https://portretyswiata.blogspot.com/2019/08/recenzjepi-corka-pustyni-niezwyke-zycie.html

Polecam również film „Królowa Pustyni", ale w mniejszym stopniu. Film ów ma dwa wielkie minusy. Pierwszy, to Nicole Kidman, którą lubię, ale która zupełnie nie pasowała do roli Gertrude. Drugi to zakłamanie życia prywatnego panny Bell (nie do wybaczenia). Jednak fani tej wyjątkowej kobiety i tak powinni zerknąć.  


8/10


seria: podróże retro
Wydawnictwo Zysk i S-ka



 π 



sobota, 18 stycznia 2020

#recenzjePi "OPOWIEŚCI WIGILIJNE nawiedzony dom" [tom IV] Charles Dickens

Czytelnicza SŁODYCZ, rozkosz!

Wspaniała, napiszę nawet, że doskonała czytelnicza przygoda, rozkosz i słodycz w najczystszej postaci, ale przecież to Dickens, więc inaczej być nie mogło! Żałuję tylko, że to ostatni tom OPOWIEŚCI WIGILIJNYCH, że już nie będzie kolejnych, ale pocieszam się myślą, że zostało mi wiele innych cudownych dzieł tego mistrza pióra do przeczytania. Dość jednak osobistych wycieczek, czas na konkrety, niepodważalnie umacniające mój zachwyt.
„OPOWIEŚCI WIGILIJNE nawiedzony dom” TOM IV, to wybitny zbiór… oczywiście wybitnych tekstów. Są to historie nieznane, a na pewno mniej znane niż te zawarte w tomach poprzednich. To takie perełki, które Wydawnictwo Zysk i S-ka wyłowiło i wydało, za co jestem im ogromnie, przeogromnie wdzięczna. Czyta się to wspaniale, gładko, z rosnącym zainteresowaniem, z wypiekami na twarzy. Dickens jak nikt potrafił pisać o ludziach, o problemach dnia codziennego, o drobnych, acz nieocenionych gestach, które sprawiają, że świat jest lepszy. Jasna sprawa – jestem oczarowana!
Przejdźmy zatem do wrażeń, jakie wywarła na mnie każda z prezentowanych w tym tomie opowieści.
„Wrak Złotej Mary” jest historią chłodną, brutalną, ostrą w przekazie, ale odsłaniającą człowieczeństwo „do końca”, nie pozwalającą odwrócić oczu od tego, co znaczy godność w sytuacji niewyobrażalnie trudnej, na skraju szaleństwa, lecz mimo to wciąż z honorem i miłością, której człowiekowi odmówić nie sposób. Poznajemy tu grupę rozbitków dryfujących na otwartym oceanie, dotykamy niewyobrażalnej straty i cierpienia, głodu i kończącej się nadziei, lecz jak to u Dickensa bywa, wiara pozostaje i to ta wiara zwycięża. Piękna opowieść, piękna i ogromnie wartościowa.
„Katusze gromadki angielskich jeńców” odznaczają się podobną walką o godność i przetrwanie, co „Wrak Złotej Mary”. Jest to również historia surowa i okrutna, ale i pełna pokrzepiającej siły. Mamy tu zarówno heroiczne postacie męskie, jak i kobiece, a może nawet zwłaszcza kobiece. Bardzo podoba mi się ten kobiecy akcent, ten ukłon w kierunku tzw. „słabej płci”, która okazuje się wcale nie słaba, a raczej silna, nieugięta, wierna, honorowa i zdolna do największych poświęceń. Zastanawiam się, ilu z nas byłoby w stanie dzisiaj zachować się w tak strasznej rzeczywistości godnie…. Nie wiem.


„Nawiedzony dom” jest opowieścią tytułową i jedną z dwóch moich ulubionych. To wyśmienicie skonstruowana historia, napisana z polotem i świetnym pomysłem. Realizacja tegoż pomysłu przewyższa sam pomysł i staje się prawdziwym miodem czytelniczego gustu. Zabierając się za nią miałam zupełnie inne oczekiwania i wizje, ale Dickens, jak to Dickens, mnie zaskoczył całkowicie, a koniec wprost szarpnął mym sercem z mocą błyskawicy. Kochani, życzmy sobie wszyscy takiego „nawiedzonego domu”!
„Wieść z morza”, to chyba najmilsza i najbardziej urocza historia zawarta w tym tomie. Ma w sobie odpowiednio czułość i napięcie, które to razem złączone tworzą harmonijną całość i trzymają czytelnika za gardło – ale delikatnie, bo przecież czule. Spotykamy pewnego kapitana, piękną wdowę i równie piękną narzeczoną rybaka i ów rybaka oraz jego matkę… jest też ktoś zaginiony, ktoś, za kim tęskni rodzina, o kim nie sposób zapomnieć, a z jego śmiercią nie można się pogodzić. Czy list w butelce przyniesie radość i szczęście, a może smutek i rozterki?
„Bezimienny bagaż”, to właśnie to drugie, moje ukochane opowiadanie po „Nawiedzonym domu”. Przed wszystkim uwagę należy zwrócić na kompozycję utworu, na niezwykłą klamrę w którą ubrał tekst autor (a właściwie autorzy, ponieważ każde z przedstawionych opowiadań Dickens dzielił z innymi pisarzami). Bagaż – czyż to nie tajemnicze? Otóż wybitnie tajemnicze i pociągające! Zaś sekretne zapiski, które w ów bagażu się znajdują potrafią zmiękczyć najtwardsze serce. Czytajmy!


„Ziemia Toma Tiddlera” traktuje o zgubnej dla człowieka samotności, o tym, że potrzebujemy siebie nawzajem, że tylko razem możemy być szczęśliwi i do reszty nie zgnuśnieć. Czytelnik dostaje niezły przegląd osobowości, od wiodącej postaci Podróżnego, po niechlujnego Toma, aż dochodzimy do Bumelanta, który bumelantem wcale być nie musi i drobną panienkę Kitty, zagubioną w swym dziecięcym świecie i szukającą odpowiedzi.
„Bezdroże” jest najdłuższą z przedstawionych tu historii i prawdziwie zawiłą, kryminalną ucztą. Jednak nie jest to kryminał płaski, nie jest to wyłącznie pościg za mordercą, ale pouczająca, mówiąca o rzeczach ważnych opowieść. Szczęściem Dickens nie popełnił nigdy kryminału tak banalnego, jak to bywa z dzisiejszymi „wytworami”… lecz przecież to niemożliwe, jeśli ma się taki talent.


Oczywiście nie mogę nie wspomnieć o cudownym wydaniu tej książki, jak i wszystkich z tej serii. Wybitne ilustracje, które wprowadzają w klimat tak dobrze, jak sam tekst, dodają nie tylko uroku, ale i prawdziwości, urzeczywistniają bohaterów i wspomagają wyobraźnię.

TAK! To było piękne!
CZYTAJMY Dickensa!

10/10


tom IV
seria Opowiści wigilijne
Wydawnictwo Zysk i S-ka


 π 



poniedziałek, 13 stycznia 2020

#recenzjePi "UKRYTY POKÓJ opowieści osobliwe i makabryczne" Robert Aickman


Jestem zdumiona i to zdumienie pewnie będzie się jeszcze przez jakiś czas utrzymywało. Oczywiście w ów stan, jak go określiłam – stan zdumienia – wprowadził mnie zbiór opowiadań autorstwa Roberta Aickmana pt. „UKRYTY POKÓJ opowieści osobliwe i makabryczne”. Z pewnością są to teksty dziwne, mocno surrealistyczne i zdecydowanie oniryczne. Taka mieszanka gwarantuje niezły „odjazd” i zmusza do głębszego przemyślenia poznanych treści – a jest o czym myśleć. Mamy tutaj osiem opowiadań i świetny, wprowadzający w nastrój wstęp od tłumacza Tomasza Chyrzyńskiego. Historie te charakteryzują się pieczołowicie budowanym klimatem, który w czytelniku wywołuje stopniowo nasilające się napięcie i co za tym idzie – niepokój. Myślę, że nie ma lepszego słowa do opisania tej antologii, jak właśnie niePOKÓJ.
Robert Aickman świetne porusza się po swoim „podwórku”, czyli po angielskiej ziemi i wolałabym, by każda z prezentowanych opowieści działa się właśnie w Anglii, lecz niestety jedna przenosi czytelnika na grecką wyspę i jest to zdecydowanie najsłabsze z opowiadań… ale o tym za chwilę. Autor potrafi zainteresować swojego odbiorcę od pierwszych zdań, buduje akcję bardzo precyzyjnie by nagle przerwać, zakończyć historię w miejscu, w którym raczej można domagać się wyjaśnień i ostatecznie czytelnik zostaje z masą pytań bez odpowiedzi. Właściwie w każdym z tych tekstów koniec jest otwarty, pozostawia dość szerokie pole do interpretacji i choć na początku może wydawać się rozczarowujący, po przemyśleniu staje się już tylko intrygujący, a my zdajemy sobie sprawę, że ów historia była wielką metaforą, zazwyczaj dla rzeczy zwyczajnych, codziennych, przydarzających się każdemu w końcu, kiedyś.
Przyjrzyjmy się teraz każdej z opowieści.


„Pociągi” zdecydowanie mi się podobały, a nawet wyjątkowo mi się podobały. Jest w tym opowiadaniu najmniej niesamowitości, a może nawet nie ma jej wcale. To raczej thriller, może nawet kryminał, który łapie nas swoją szczególną intensywnością przeżyć i w ogóle intensywnością życia jako takiego. Dla mnie, poza oczywistą makabrą, z którą mamy tutaj do czynie, autor mówi nam między wierszami o powtarzalności, o pułapce, jakim jest ziemska egzystencja. Widzę tu doskonałe zobrazowanie popularnej prawdy, jako że „historia lubi się powtarzać”. Tak jak w tym zdaniu, tak i w tym opowiadaniu widoczna jest bezsilność człowieka, niemożność wydostania się z kleszczy przeznaczenia i to nic, że pomoc wydaje się być na wyciągnięcie ręki, skoro to tylko ręka, nasza ręka pozbawiona szerszego kontekstu, niema i myląca.
„Jaka zimna rączka” również mnie oczarowała, choć „oczarowała”, to może nie jest najlepsze słowo na określenie emocji, które we mnie wzbudziła. Uważam, że ze wszystkich zebranych tu tekstów, opowieść ta chyba najlepiej buduje napięcie. Podczas czytania wręcz czułam stopniowy, acz nieustannie wzrastający niepokój. Można rzec, że tekst „wierci dziurę w brzuchu”, a gdy następuje zakończenie, wyjątkowo nie zaskakujące, a raczej oczekiwanie – zaczynamy rozumieć, że był to teatr, wielka metafora człowieka, który miota się, szarpie, prosi, woła o coś, co w jego mniemaniu mu ma pomóc, dać mu szczęście, lecz tak naprawdę go zniewala – no każdy nałóg zniewala, nawet ten, który jest na początku niewinny… ale czy nie każdy nałóg na początku jest niewinny? Niezauważalny? A gdy już go zauważymy, okazuje się, że nie można nam pomóc.
„Dzwony” podobały mi się z różnych powodów. Po pierwsze dlatego, że są najbardziej paranormalne, a przynajmniej są takie na pierwszy rzut oka. Atmosfera niemal od początku jest gęsta i nieznośna, a już na pewno coś nam w przedstawionej rzeczywistości nie pasuje. Słyszymy pewien rozdźwięk, a w przypadku dzwonów rozdźwięk jest przecież całkiem uzasadnionym i uprawnionym odczuciem. Po drugie, ów historia stanowi metaforę problemów małżeńskich, tego z czym zmagają się dwie osoby, zarazem niedawno obce i od niedawna szczególnie bliskie. Autor uwypukla również różnice wynikające nie tylko z oczywistego podziału mężczyzna kontra kobieta, ale też starość kontra młodość. Bo młodość (w tym przypadku także kobiecość) jest spontaniczna, zwiewna i w ciągłym ruchu, a starość (męskość) ociężała, nie skora do zabawy i próbująca zachować zdrowy rozsądek, lecz pomimo tych prób, gubiąca poczucie rzeczywistości i szczególnie nienadążająca za skowronkiem, którym jest młodość. Koniec końców, jak to z małżeństwami bywa, idziemy na kompromisy, nie mówimy, ale także nie zapominamy o oczywistych podziałach, niezagojonych urazach i wciąż otwartych ranach.
„Morze ciemne jak wino” zupełnie nie przypadło mi do gustu. A nawet więcej, uważam, że jest to słabe opowiadanie zarówno fabularnie, jak i stylistycznie, literacko. Najwięcej złego robią tej historii dialogi, które brzmią sztucznie, a bohaterowie zdają się wypowiadać śmieszne, patetyczne teksty zupełnie nie przystające do opisywanej sytuacji. Poza tym po każdym takim wywodzie następuje jego wyjaśnienie, co nasuwa na myśl raczej pisane opowiadań przez dzieci, na zadanie domowe. Sama historia jest zaś dość toporna i tak jak dialogi – piekielnie sztuczna. Rozumiem oczywiście, że autor użył i tutaj swej wielkiej metafory, tym razem do związku człowieka z naturą i niebezpieczeństw wynikających zarówno z całkowitym z nią zerwaniem, jak i ze zbytnim się z nią zbrataniem (nią – naturą). Co ważne, to właśnie w tym tekście Aickman zdecydował się na przeniesienie nas z chłodnej Anglii do upalnej Grecji, a dokładniej na jedną z greckich wysp… i to też nie wyszło. Tak jak autor wspaniale radzi sobie z utrzymywaniem napięcia i przytłaczającego klimatu angielskiego, tak w ogóle mu nie wychodzi to w przypadku gorącej, parnej, ale przecież wciąż o wakacyjnym smaku – greckiej wolności. Ta opowieść wydaje się nie pasować do reszty, ale przekornie cieszę się, że umieszczono ją w tym zbiorze, bo to daje szerszy kontekst pisarstwu Aickmana.


„Ukryty pokój”, czyli opowiadanie tytułowe, miało ogromne szanse stać się tym ulubionym, najlepszym, moim faworytem… lecz tak się nie stało i zawiniło tutaj zakończenie. Zakończenie, które wydaje się nazbyt oczywiste, które jest już tak ogromną metaforą (bo już nawet nie „wielką”), że staje się groteskowe, a szkoda, bo do pewnego momentu, a właściwie prawie że do końca, historia ta zachwyca. Zachwyca pomysłem, grozą zawartą w nieszkodliwej, martwej rzeczy, minimalizmem i czającym się zagrożeniem. Jednak ten koniec, który jest, jak już wspomniałam - nieco groteskowy, popsuł mi ostatecznie zdanie o całości. Wolałabym dostać coś bardziej subtelnego, skromniejszego, a dostałam wręcz po twarzy wyjaśnieniem, mottem i celem opowieści. „Ukryty pokój” to wyrzut sumienia, to sumienie samo w sobie, które stanowi właśnie ten „ukryty pokój” w każdym z nas i który zazwyczaj otwiera się w najmniej oczekiwanym momencie. Sumienie nieodłącznie wiąże się z błędami z przeszłości, z czymś, co nas męczy i nie daje po nocach spać, a gdy już myślimy, że mamy „to” za sobą, okazuje się, że przeszłość ma długie ręce.
„Miecze” są opowieścią o seksie, o przekraczaniu granic, o pierwszym kroku i o rozczarowaniu. W tej historii czuć literacki kubizm, ale i na myśl przychodzą obrazy Salvadora Dali, nierealne, bo przecież surrealistyczne, wykrzywione, bez odpowiedniej perspektywy, ale właśnie dlatego takie magnetyczne i hipnotyzujące. Nie jest to może doskonała opowieść, ale ma w sobie wystarczający poziom dziwności, by jeśli nie zachwycić, to przynajmniej przyciągnąć uwagę.
„Hospicjum”, to jedna z tych opowieści, o której trudno coś powiedzieć konkretnego. Ta historia stanowi dla mnie sporą zagadkę, a więc i wyzwanie. Jest to wyzwanie zarówno intelektualne jak i zwyczajne, czytelnicze. Wciąż towarzyszy mi pytanie „co ja tak naprawdę przeczytałam?” Nie wiem – oto moja krótka i zwięzła odpowiedź. Mogłabym doszukiwać się w tym opowiadaniu metafory ucieczki, ewentualnie śmierci… może bardziej jednak śmierci. Lecz zaznaczam, że tytułowe hospicjum jest tutaj rozumiane nieco inaczej, niż można się spodziewać. Nie chodzi tu o powszechnie kojarzone z tą nazwą „umieralnie”, domy dla terminalnie chorych, ale hotel, miejsce gdzie można coś zjeść i się przespać. Jedyne, co mogę napisać, to to, że polecam, warto przeczytać i warto spróbować chociaż rozgryźć tę fabułę.
„Ten sam pies” jest ostatnim z opowiadań zawartym w książce i jest szczególnie interesujące. Ma w sobie gorzki smak rozczarowania, gorycz kłamstw, nieoczekiwaną jasność, jaką nieść może ze sobą prawda, ale i ciemność, jaką może ona nam jednocześnie przynieść. To również historia dorastania bez kobiety, bez matki, połowiczne sieroctwo, które odznacza się wielką tęsknotą za ciepłem, szukaniem innej, przyjaznej twarzy, twarzy pełnej miłości – szukaniem kobiety, która okazuje się jednak tylko złudzeniem, iluzją, w którą chłopiec, potem mężczyzna, pragną wierzyć, ale czas wszystko w końcu stawia w pełnym świetle i rozszarpuje nasze złudzenia… niczym pies… ten sam pies, który odebrał dzieciństwo, matkę, odebrał też świeżość i miłość, niewinność i przejrzystość, anielskość dziewicy, dziewczynki, kobiety.


Podsumowując oczywiście ogromnie polecam „UKRYTY POKÓJ”. Jest to zbiór naprawdę wyjątkowych, onirycznych i tak, zdecydowanie makabrycznych opowieści, które pozostawiają ślad w czytelniku. Nie są to teksty łatwe do przełknięcie, ale są to teksty zdecydowanie warte zmierzenia się z nimi.    
       

8/10


seria: misterium grozy
Wydawnictwo IX



 π 



czwartek, 9 stycznia 2020

#recenzjePi "KASANDRY i AMAZONKI w kręgu kobiecego reportażu wojennego" Andrzej Kaliszewski, Edyta Żyrek-Horodyska


Kiedy tylko zobaczyłam na stronie Wydawnictwa UJ tę książkę, zaraz wiedziałam, że muszę ją przeczytać. Trochę ze względu na własny zawód (a nawet bardzo ze względu na zawód), trochę ze względu na zainteresowania, które zawsze koncentrowały się na właśnie reportażach wojennych i wreszcie ze względu na ważność tematu, na jego wieczną aktualność i, co za tym idzie, mój psi obowiązek, by wiedzieć więcej i więcej i jeszcze więcej.


Na początku zaznaczę, że jest to praca naukowa, więc nie czyta się tego wyjątkowo łatwo. Tekst ów pełen jest przypisów, literackich odniesień, źródeł, cytatów – to lektura wymagająca, ale dająca w zamian czytelnikowi informacje, samo „mięso”. 


Można podzielić tę książkę zasadniczo na dwie części. Pierwsza, wprowadzająca w gatunek jakim jest reportaż wojenny, poznajemy tutaj jak się narodził, kto go uprawiał i dlaczego, jakim stylem był pisany. Autorzy nawiązują także do dawnych, mitycznych wzorców (Kasandra, Amazonki, Penelopa). Przedstawiona nam zostaje historia pierwszych kobiet reporterek, które nawet nie wiedziały, że to, co robią, kiedyś zostanie nazwane reportażem wojennym. Druga część jest tą, na którą czekałam i której w związku z tym byłam ogromnie ciekawa. W odróżnieniu od tej pierwszej, wprowadzającej i momentami nużącej, acz wielce ważnej (przypominam, że to praca naukowa) ta, zajmująca się opisem osiemnastu wybranych sylwetek korespondentek wojennych, jest żywa i pełna emocji przy ciągłym zachowaniu swej naukowości. Szczególnie interesowały mnie : Oriana Fallaci (jednak o niej już tak wiele czytałam, że wręcz wydało mi się, że jej postać potraktowano tutaj mocno pobieżnie) i Marthy Gellhorn (o której również już wiele wiedziałam, ale w tym przypadku dowiedziałam się rzeczy nowych). Właściwie wszystkie panie były mi znane wcześniej, ale uważam, że ta lektura doskonale uzupełniła moją wiedzę i dopowiedziała pewne kwestie, dodała też nowe wiadomości, a co najważniejsze (bo też chyba to stanowiło główny cel autorów) opisano z wielką pieczołowitością style poszczególnych dziennikarek. Zaprezentowano tutaj różnice w „kobiecym” a „męskim” pisaniu, ale też różnice między „kobiecym” a „kobiecym” reportażem, ponieważ każda z tych reporterek posiada coś swojego, to COŚ co ją wyróżnia.


Nie mogę nie wspomnieć o cytatach, których jest w „KASANDRACH i AMAZONKACH” naprawdę wiele i to wprost wspaniale! Dokładnie tego oczekiwałam, a nawet żałowałam, że nie ma ich więcej, bo nikt, tak jak same korespondentki, nie może wytłumaczyć czytelnikowi czym jest reportaż wojenny. Przykłady są wyśmienitą, trafną diagnozą zagadnienia, jego opisem i charakterystyką. Służą tej książce tak, jak fotografie służą albumom – tekst jest tylko ewentualnym, delikatnym naprowadzeniem odbiorcy na właściwy kierunek, pokazaniem możliwej drogi interpretacji.


Oczywiście ogromnie polecam tę pracę, to bardzo wartościowy tekst, o którym mogę tylko napisać, że szkoda iż nie był dłuższy i bardziej wyczerpujący, że nie ujęto niektórych korespondentek i że o innych nie napisano więcej. Pewnych nazwisk mi brakowało, lecz rozumiem, że temat ten jest tak rozległy, iż nie sposób zawrzeć w jednej książce wszystko i wszystkich.

7.5/10
Bardzo, bardzo dobra pozycja.
Zdecydowanie warta przeczytania.


seria: Dziennikarstwo, Media i Komunikacja Społeczna
Wydawnictwo Uniwersytetu Jagiellońskiego



 π 



niedziela, 5 stycznia 2020

#recenzjePi "PIĘKNO WSZECHŚWIATA Superstruny, ukryte wymiary i poszukiwanie teorii ostatecznej" Brian Greene


Mam przed sobą książkę wybitną, którą polecam każdemu, bez wyjątku. Ona sprawi, że otworzą się wam oczy, że zrozumiecie to, co do tej pory było „czarną magią”, mglistym wspomnieniem ze szkolnej ławki, gdy podczas lekcji fizyki i matematyki zastanawialiście się: po co to? I nagle nadejdzie olśnienie: a no po to, by w życiu było nam łatwiej (matematyka) i by mogliśmy przyjrzeć się pięknu wszechświata (fizyka). Jestem zachwycona Brianem Greenem, jego umysłem, sposobem pisania i tłumaczenia, to ekstremalnie utalentowany naukowiec z ogromnymi zdolnościami edukacyjnymi. Tak! Jestem jego wielką fanką, a jego „Piękno Wszechświata” uważam za jedną z najlepszych książek o kosmosie wszechczasów. Wiem, to mocne słowa, lecz jak najbardziej zasłużone.


Czytałam do dzieło dość długo, co jest raczej zrozumiałe, ponieważ taka lektura wymaga większego skupienia niż jakiś thriller, czy romansidło (oczywista oczywistość). Lecz dało mi to tak rozległe spojrzenie na świat i na to, co nas otacza, a i to, kim jesteśmy, że chyba będę do końca życia za to dziękować Greenowi. Jakże ja strasznie żałuję, że na mojej drodze edukacyjnej nie trafiłam na takiego człowieka, kogoś z wielką pasją i miłością do przedmiotów ścisłych, czyli najlepszych z możliwych! Z matmą zawsze sobie dobrze radziłam, zwłaszcza z geometrią, którą faworyzowałam. Jeśli chodzi o fizykę… miałam tak beznadziejnych nauczycieli, że przy całych mych chęciach, naprawdę szczerych, nie dało się z tego nic pożytecznego wyciągnąć. Ci „nauczyciele” wcale nie mieli zamiaru zarazić nas pięknem fizyki i matmy, ale odbębnić przedmiot i dać zaliczenie. Oczywiście byli przy tym bardzo miłymi ludźmi… tak że… ten tego… No dobra, może jeden pan od fizyki był okej… ale, ale, dość o mnie! (choć muszę wspomnieć, że też miałam dobre stopnie z fizyki – a ostatecznie poszłam na humanistyczny bełkot!!! O zgrozo! Dajcie nam nauczycieli, którzy poprowadzą młodych ludzi, a nie którzy ich tylko odfajkują w dzienniku!)


„Piękno Wszechświata” tłumaczy czytelnikom prosto i ciekawie (to bardzo rzadkie połączenie) czym jest foton, grawitacja, ogólna teoria względności, czarne dziury, czym jesteśmy w tym całym zamieszaniu my, pokazuje, że podróż do przyszłości jest możliwa (!!!) i przede wszystkim przedstawia teorię strun, w której to się zupełnie zakochałam. Oczywiście obecnie nadal jest to tylko teoria, lecz wierzę, że to tylko kwestia czasu a Brian Greene potwierdzi swoje przypuszczenia i dostanie Nobla!!! Kibicuję gorąco.


Dzięki tej książce spojrzałam na Wszechświat z różnych stron. Czytałam o mikrokosmosie i makrokosmosie – a oba wydały mi się równie wspaniałe, tajemnicze i wciąż nieodgadnione, jednak odsłoniły przede mną rąbek swej doskonałości.


Muszę jeszcze o czymś wspomnieć. Można by zapytać: dlaczego uważam, że Brian Greene przeskoczył wszystkich innych piszących o Wszechświecie? Cóż, odpowiedź jest prosta: Mamy tu czystą naukę, bez filozofowania, wciskania swoich moralnych poglądów na świat, bez brudów – czysta wiedza. Wspaniała skarbnica informacji, cały ten „trudny język” przełożony został na „nasz język”, zrozumiały, pełny ciekawych przykładów. Spotkacie na jej kartach Adama i Ewę w pustce i w statku kosmicznym, Rudego i Chudego, co się starzeją w inny sposób, a ich zegarki chodzą jakoś dziwacznie. Czas i przestrzeń wreszcie się do was przybliżą i zobaczycie – zmienicie o nich zdanie. To jak, wyruszycie w tę podróż?

9/10

wybitna

Wydawnictwo Zysk i S-ka


 π 



czwartek, 2 stycznia 2020

#recenzjePi "MILIARDY MILIARDY rozmyślania o życiu i śmierci u schyłku tysiąclecia" Carl Sagan


Uważam, że wybór tej książki, jako książki otwierającej Nowy Rok 2020 był naprawdę dobrym wyborem. Nie jest to pozycja pozbawiona wad, a może nawet więcej – wad ma ona całkiem sporo, zwłaszcza w aspekcie „moralizatorstwa” autora, ale niepodważalnie lektura ta dała mi wiele informacji i sprowokowała do tylu też pytań, a co ważniejsze, do szukania na owe pytania odpowiedzi.
„MILIARDY MILIARDY Rozważania o życiu i śmierci u schyłki tysiąclecia” Carla Sagana są jego głosem w odniesieniu do palących, nurtujących świat kwestii. Będziemy mieć tutaj trochę o kosmosie, trochę o historii ludzkości, trochę o ekologii, trochę o moralności, paraliżującej wizji śmierci i nauce. To mocno zmieszana substancja, koktajl esejów, stosunkowo krótkich artykułów, które łączy człowiek i jego miejsce w świecie.


Nie mogę napisać, że Carl Sagan mnie zachwycił, bo raczej mnie właśnie nie zachwycił. W wielu, ale to naprawdę wielu momentach się z nim nie zgadzałam, a już zupełnie nie podobało mi się to, że do udowodnienia swoich tez naginał i wykorzystywał naukę, która powinna być zawsze obiektywna… Jednak to jego książka, więc i jego poglądy. Miał prawo pisać to, co czuł, a czuł zdecydowanie to, co napisał.
Najbardziej podobał mi się właśnie ten aspekt naukowości. Autor potrafił przedstawić trudne  dla większości ludzi zagadnienia w sposób prosty i przejrzysty. Szczególnie cenię pierwszy segment esejów, CZĘŚĆ I : Potęga i piękno kwantyfikacji. Składa się na nią sześć tekstów, w tym jeden tylko mi się może nie nie podobał, ale powiedzmy, że mam do niego pewne „ale”. Nie lubię, gdy Carl Sagan stwierdzał coś na sto procent, podczas gdy nadal trwają dyskusje nad daną sprawą. Autor ma tendencję do wyrażania JEGO „prawd ostatecznych”, lecz tym samym skazuje się na błąd u podstaw – zwyczajnie odrzuca pewne możliwości nawet ich nie analizując… to chyba niezbyt naukowe podejście? Lecz tak jak pisałam, ta CZĘŚĆ mi się naprawdę podobała i to tutaj właśnie nabrałam szacunku do stwierdzenia MILIARDY MILIARDY.


Niestety kolejne części są mocno gorsze, z tego oto prostego powodu, że więcej w nich autora i jego „moralności”, a mniej faktów, nauki. Czasami zdarza mu się też krzywdzić jedną grupę ludzi na rzecz innej tylko i wyłącznie patrząc przez pryzmat wyznania, poglądów politycznych, kulturowych naleciałości. Denerwowało mnie też u niego to uświęcanie natury a poniżanie ludzkiego życia – myślę, że wszędzie potrzebna jest równowaga, a tutaj raczej jej nie odnalazłam.
Ostatnia CZEŚĆ (III) jest silnie zróżnicowana, choć najprawdziwszy z esejów jest ten ostatni, pisany podczas walki z chorobą. Chorobą, która w końcu Sagana pokonała. To wzruszające słowa człowieka stojącego u kresu życia, przyciśniętego do muru. Warto się z tym tekstem zapoznać, bo koniec nie dotyczy tylko autora – koniec dotyczy nas wszystkich i dlatego należy o nim czasem myśleć – dla pokory, dla doceniania chwili, dla siebie.


Ogólnie więc książkę polecam. Wiele się z niej dowiedziałam, poznałam też lepiej samego słynnego Carla Sagana, astrofizyka, profesora, najlepiej znanego dzięki programowi telewizyjnemu, który prowadził „Cosmos”. Można powiedzieć, że Sagan był kosmicznym celebrytom i trochę szkoda, że w tej książce nie skupił się bardziej na odkryciach, na wyjaśnianiu nam rzeczywistości. „MILIARDY MILIARDY” to taki manifest autora, który najwyraźniej był mu potrzebny, który pragnął napisać, może bardziej dla siebie, niż dla nas. To trochę wygląda tak, jakby w niektórych kwestiach chciał sam siebie przekonać i potwierdzić, że jego życie miało sens. A sens faktycznie miało, bo Carl Sagan wiele osiągnął, nie tylko dla siebie, ale też i dla, że się tak wyrażę – ludzkości.
Polecam tę książkę zainteresowanym ekologizmem, fizyką, matematyką, pozyskiwaniem naturalnej energii, kosmosem, historią ludzkości, naszymi genami i tym co nas ukształtowało. To interesująca podróż, acz przeznaczona dla tych, którzy nie przyjmują wszystkie bezkrytycznie, którzy mają swoje zdanie i potrafią zadawać pytania.

6/10 
dobra


Pragnę też zapowiedzieć, że na moim blogu pojawi się (mam nadzieję) wkrótce recenzja świetnej książki, która również próbuje nam tłumaczyć świat, ale która nie stara się agresywnie wpajać w nas swoich ideologii : „Piękno Wszechświata” Braiana Greenea – już wiem, że to perełka!  


Wydawnictwo Zysk i S-ka


 π