Łączna liczba wyświetleń

czwartek, 29 sierpnia 2019

#recenzjePi "Znikająca ziemia" Julia Phillips


Jak po każdej, bardzo dobrej książce, jestem pełna emocji. „Znikająca ziemia” jest ciężka od tęsknot, błędów, pragnień i strat. Julia Phillips zafundowała mi naprawdę trudną przeprawę, w której kobiety grają główną rolę, a mężczyźni sprawiają, że chce się płakać, więcej nawet – że chce się wyć: ze złości, wściekłości, braku zrozumienia, samotności, obcości a nawet tajonej wrogości.
Autorka uderza nas w twarz już od pierwszych stron – porwanie sióstr Gołosowskich – które jest zaledwie pretekstem do rozebrania Kamczatki na bolesne, kobiece części. Każdy kolejny miesiąc od zaginięcia, jest nowym głosem, nową tęsknotą, nie gojącą się raną – nową bohaterką. To ponura opowieść i czułam się tak, jakbym wraz z następną stroną, coraz to głębiej wchodziła w mgłę, gęstą, duszącą, ściskającą za gardło i serce… wszechobecną.


Julia Phillips ma dar tworzenia świetnych, pełnych i soczystych bohaterów i to nie tylko kobiet. Mężczyźni, choć można by stwierdzić, że znajdują się w tej książce na marginesie, to wpadają w „oko”, ich również nie sposób pominąć a głos, którym przemawiają, wierci dziurę w brzuchu, często złości, ale czasem się o nas troszczy.
Moją ulubioną bohaterką i w związku z tym historią zawartą w „Znikającej ziemi”, jest Rewmira, pielęgniarka, dla której los był wyjątkowo okrutny, ale musicie tę opowieść poznać sami. Warto!
Ta książka w gruncie rzeczy jest zbiorem opowiadań, które łączy silniej, bądź mocniej, porwanie siostrzyczek. Postaci wchodzą sobie „w drogę”, mijają się, ocierają o siebie, aż wreszcie rozumiemy, że strata nie jest przypisana tylko do tych „spektakularnie poranionych”, że każdy coś, kogoś, kiedyś, gdzieś, stracił lub straci.


Co myślę o zakończeniu? Tak jak cała książka, tak i ono jest nietypowe, dziwne i pozostawia w sercu wielki znak zapytania.
Polecam, to bardzo dobra pozycja i świetny debiut.
7/10


* Smutna, sięgająca na samo dno duszy. Pozostanie po niej ślad – czy trwały? Nie wiem, ale na pewno będzie miał gorzki smak.
* Autorka poruszyła w swojej książce kwestie różnic światopoglądowych, rasowych, etnicznych, moralnych. Pokazała nam obraz zimnej Rosji, która boryka się z trudną historią i wieczną manipulacją.  
* Okładka polskiej edycji jest olśniewająca! Uwielbiam takie klimaty i precyzję fotografii. Zadbano o każdy detal i kolorystyka jest zniewalająco poruszająca. 


Wydawnictwo Literackie


 π 



wtorek, 27 sierpnia 2019

#recenzjePi "Córka pustyni. Niezwykłe życie Gertrude Bell" Georgina Howell


Bywają chwile, że życie wydaje się ciągiem potknięć i wtedy dobrze pomyśleć o kimś, kogo siła wleje siłę i w Twoje serce. Gertrude Bell była jedną z tych kobiet, o których się nie zapomina i które, pomimo trudów, idą dalej wykazując się męstwem o wiele większym, niż mógłby się kiedykolwiek wykazać mężczyzna. W świecie, w którym dzisiaj trudno o prawdziwy autorytet, w którym królują celebryci pozbawieni wiedzy, pokory i siły, przepełnieni zaś śmieszną dumą, arogancją i napuszonym ego – ktoś taki jak panna Bell zdaje się być oazą na pustyni jałowych myśli i głośnych głupców.
„Córka Pustyni”, to świetna biografia, szczegółowa, autorka zadbała o każdy drobiazg i z pieczołowitością nakreśliła nam nie tylko samą Gertrude, ale i sytuację polityczną, tak ważną w kontekście tej nieprzeciętnej Osoby.
Jestem pod wielkim wrażeniem i podziwiam tę kobietę, pragnę brać z niej przykład i, tak jak ona, nigdy się nie poddawać. Oczywiście miała wiele przewagi nad „zwykłymi śmiertelnikami” – była nieziemsko bogata, co umożliwiło jej prowadzenie badań, podróże i poznawanie kultur, ludzi i smaków całego świata… mimo to, posiadała walecznego ducha, który prowadził ją do miejsc niebezpiecznych i ocalał przed śmiercią, którą tak często wzywała na pojedynek.  


Jej życie, to obraz namalowany samymi intensywnymi kolorami, mocną zielenią, głęboką żółcią, bezkresnym błękitem walczącym z zimnym granatem, przeszywającą czernią i wreszcie krwistą czerwienią. Gertrude Bell potrafiła po tym świcie chodzić, sztukę życia doprowadziła do perfekcji i kiedy kochała, kochała całkowicie, z poświęceniem i odwagą. Taka miłość mogła przerażać, mogła też odstraszać, mogła nawet zabić, ale tylko taką miłość, można nazwać miłością – gdyż, czy miłość jest dla tchórzy?


Ogromnie wam polecam tę książkę! Może i panna Bell nie była nieomylna, może jej ślepe zapatrzenie w kulturę wschodu czasami ją oślepiało i zacierało prawdę, ale walczyła dzielnie, potrafiła się przyznać do porażek, zdobywała wiedzę z zapałem tak przeraźliwie żarłocznym, że można by ją porównać do wygłodniałego tygrysa. Była kobietą, która bez najmniejszych wątpliwości wyprzedzała swoją epokę, pokazywała, że kobiecość, to nie słabość – a siła. I, co może najważniejsze - udowodniła, jak ekstremalnie ważna jest odpowiednia EDUKACJA.
Podróżniczka, alpinistka, intelektualistka, pisarka, wojowniczka, polityk, fotograf, archeolog, szpieg – KOBIETA.

9/10    


Wydawnictwo Zysk i S-ka


 π 



sobota, 24 sierpnia 2019

#recenzjePi "Labirynt fauna" Cornelia Funke, Guillermo del Toro


Oczy błyszczały mi od zachwytu, gdy złapałam w ręce „Labirynt Fauna”… jednak zachwyt mijał wraz z czytaniem. I nie chodzi tu o język, który jest piękny, prawdziwie baśniowy a ilustracje olśniewają czytelnika drobiazgowością, klimatem i kapiącą z nich magią, ale i niepokojem. Tak jak nie mogę się przyczepić do sposobu w jaki ta książka została wydana, do obrazów oraz do baśniowych elementów – tak wprost znieść nie mogę warstwy historycznej, która zdaje się wręcz krzyczeć swoją jednostronnością i krótkowzrocznością.
Historię przedstawiono tu w sposób czarno-biały, gdzie zły był Franco i jego ludzie, a dobrzy, niemalże aniołowie w aureolach – partyzanci… tylko, że tak nie do końca było, a akurat ta wojna, nie była czarno-biała tylko czarno-czerwona. Namawiam wszystkich do poczytania więcej o owej wojnie domowej w Hiszpanii, i w ogóle namawiam do poznawania historii nie tylko z filmów, lub książek rzekomo na niej bazujących. Trud poszukiwań zapewne wynagrodzi wam satysfakcja z własnego zdania. Nie zrozumcie mnie źle, nie uważam Franca za świętego, ale mordy, których dopuszczali się „święci” partyzanci, były przynajmniej równie okrutne i równie pozbawione logiki – chyba, że logiką nazwiemy działanie z przyczyn ideologicznych. (zresztą nie chodzi tu tylko o kwestię obrazowania samego konfliktu i tych dwóch, zwalczających się stron... jest jeszcze parę innych "dziwności") 


Oczywiście, gdybym nie zdawała sobie z tego sprawy, gdybym nie zwracała na to uwagi i treść uznała za zwykłą baśń, moja ocena musiałaby być bardzo wysoka, ponieważ, jak już wspomniałam, napisano to pięknie. Ja jednak do historii przywiązuję sporą wagę i to mi nie tylko przeszkadzało, ale wręcz mnie bolało.
Sądzę, że moja opinia może was nawet bardziej zachęcić do przeczytania tej książki, niż gdybym tutaj dała same „ochy i achy”. Nie odbieram tej książce uroku, który niewątpliwie posiada, ale ganię ją za propagandę, której się dopuszcza zwłaszcza, że przecież odbiorcami mają być dzieci.
Nie będę wystawiać tutaj oceny w skali od 1 do 10, bo za wykonanie, ilustracje, język zasługuje ona na bardzo, naprawdę bardzo wysoką notę i pewnie będzie się wielu nie tylko podobała, ale będą nią zachwyceni. Jednak za warstwę historyczną… cóż…




* Baśniowy aspekt jest rewelacyjny i jeśli zapomnimy (co jest trudne) o historii, to możemy się zakochać, zwłaszcza w bohaterach, którzy ujmują za serce i prowadzą nas przez ten zimny, straszny świat. 


Wydawnictwo Zysk i S-ka


 π 



wtorek, 20 sierpnia 2019

#recenzjePi "Nie mogę się doczekać... kiedy wreszcie pójdę do nieba" Fannie Flagg


To była przeurocza książka, a spędzony przy niej czas uważam za spędzony owocnie. Od pierwszych zdań robi się człowiekowi ciepło na sercu i ten stan trwa do samego końca... a nawet po ostatniej kartce utrzymuje się w powietrzu zapach „niebiańskiego placka karmelowego Sąsiadki Dorothy” (przepis również znajdziecie w książce – ten i inne).  
Ciocia Elner, to prawdopodobnie jedna z najmilszych, najcudowniejszy i najwspanialszych głównych bohaterów z jakimi miałam przyjemność obcować. Mam nadzieję, że są tacy ludzie, istnieją i chodzą po tym świecie ubogacając go ciągłym nad nim zachwytem. Ta poczciwa staruszka z ogromnym poczuciem humoru i miłością do życia sprawiła, że sama na to życie zaczęłam patrzeć inaczej. Nie wiem czy ten stan będzie trwał długo, ale jak na razie trwa i chwała Bogu!


Fannie Flagg nie bez przyczyny jest uwielbianą pisarką powieści obyczajowych. To kobieta z niezwykle lekkim piórem, która posiadła umiejętność pisania o sprawach ważnych w sposób „smaczny”. Z każdego niemal zdania wyskakuje optymizm i niegasnące słońce oraz oczywiście wyśmienite poczucie humoru, żart, który naprawdę bawi, a to sztuka.
Jakże ja polubiłam ten cały chaos Elmwood Springs w Missouri! Dziękuję autorce, że choć na chwilę mnie tam zabrała… no i, że zabrała mnie na chwilę do nieba – też. Może nie wszystko mi się podobało, bo za najsłabszą cześć uznaję właśnie tę „niebiańską”, gdyż miałam wrażenie, że Fannie Flagg poleciała lekkim banałem, ale to i tak nie zmienia faktu, że to książka krzepiąca i piękna. Ludzie tam opisani, są z gruntu dobrzy – no może z jednym wyjątkiem, ale to już sami musicie się przekonać.


Jedno jest pewne: chciałabym być taka, jak Elner. Oj jak ja bym taka chciała być!
7/10 BARDZO DOBRA, piękna, urocza, miła, słodka, wesoła, wzruszająca opowieść
ŁAPCIE! „Nie mogę się doczekać… kiedy wreszcie pójdę do nieba” – czyż sam tytuł nie jest już wystarczającą zachętą?

POLECAM na poprawę humoru, na smutniejsze dni, na chwile zadumy, by każdy znalazł w sobie Ciocię Elner. Żyjmy pięknie kochani i żyjmy naprawdę, bo życie nie poczeka.    


cykl: Elmwood Springs (tom 3)
Wydawnictwo Literackie


 π 



poniedziałek, 19 sierpnia 2019

#recenzjePi "Ostatnia mila" David Baldacci


Miałam dać nawet 9... potem 8... ale końcówka skłoniła mnie do dania 7/10.
Mimo wszystko uważam, że książka jest świetna! Trzyma w napięciu prawie do ostatniej strony. Mówię prawie, bo właśnie te ostatnie strony i samo rozwiązanie zbrodni mnie trochę rozczarowało. Autor pojechał polityką, a to mnie nieco zniechęca...
O dziwo moje przypuszczenia w innych, ważnych kwestiach, się sprawdziły... co do samej zbrodni i co do porwania agentki... wolę myśleć, że to mój nieprzeciętny intelekt :) ale istnieje możliwość, (pewnie bardziej prawdopodobna) że David Baldacci dał wystarczająco wyraźne wskazówki czytelnikowi... trochę może zbyt w tych dwóch kwestiach przewidywalne.
Podsumowując oczywiście POLECAM!!! Świetnie się przy tej powieści bawiłam, nie mogłam się od niej oderwać i faktycznie bardzo mi się podobała. Dobry kryminał.


* Nawet moja mama była zachwycona! 


cykl: Amos Decker (tom 2)
seria: ślady zbrodni
Wydawnictwo Dolnośląskie


 π 




czwartek, 15 sierpnia 2019

#recenzjePi "Upiorne opowieści po zmroku" Alvin Schwartz


Mam niemały problem z tą książeczką. Ocenić ją jest szalenie trudno, bo z jednej strony jest wspaniale, wręcz doskonale zilustrowana i wydana, a z drugiej… treść pozostawia wiele do życzenia. Myślałam więc o niej trochę i teraz podzielę się tymi moimi „genialnymi” spostrzeżeniami.
Otóż uważam, że tej książce zrobiono wiele krzywdy prezentując ją jako pełnokrwisty horror, grozę, która z pewnością nas przerazi. „Upiorne opowieści po zmroku” Alvina Schwartza powinny być opatrzone etykietką : „dla nastolatków, którzy lubią się straszyć”. W takiej formie i relacji te historie są nawet bardzo dobre – to ma być przede wszystkim rozrywka, czyli czytelnik wie, że nie ma co liczyć na ambitny język i porywającą fabułę. To instrukcja obsługi „młodzieńczej wyobraźni” połączonej z „figlami w ciemności” (bez kudłatych myśli, proszę). Mamy tutaj wskazówki jak wypowiadać dane zdania, kiedy krzyczeć a kiedy się na kogoś rzucać – brzmi zabawnie? Otóż to! Bo to jest zabawne i temu ma służyć. Nie jest to literatura wysokich lotów i zawiodłam się właśnie przez tę reklamę. Zwyczajnie spodziewałam się budzących strach opowiadań i może one faktycznie, w odpowiednich okolicznościach i po paru głębszych ten strach by we mnie obudziły (no dobrze, może nie strach, ale powiedzmy : niepokój), ale tak… to raczej się uśmiałam (choć i morał z niektórych można wyciągnąć, więc nie ma, że nie).
Jedno jest pewne: ilustracje wbijają w fotel (autor: Stephan Gammell)! Fantastyczne, klimatyczne i właśnie tym bardziej żałuję, że ta treść nie jest dla dorosłych, że nie ma w niej tego „czegoś”, że to tylko rozrywka i to taka połączona z nastrojem ogniskowo-oazowo-wyjazdowym.


Daję jej 6/10 ponieważ jeśli uwzględnię ten młodzieżowy charakter i użyteczność w czasie nastoletnich wypadów pod namiot – to „dobra” ocena jest jak najbardziej okej (że tak się wyrażę) spoko, fajna, wypasiona w dynię sławna J  


* Dla mnie najciekawsze były „Uwagi” końcowe, gdzie autor przybliża nam, jak i skąd przybyły poszczególne legendy i czym się inspirował oraz u kogo możemy poczytać oryginalne wersje. 


tom I
Wydawnictwo Zysk i S-ka


 π 



środa, 14 sierpnia 2019

#recenzjePi "Ten cholerny Księżyc" Algis Budrys


Człowiek jest „istotą wiecznie szukającą” i ja teraz szukam odpowiednich słów, by najlepiej jak to tylko możliwe opisać wrażenie, które pozostawiła we mnie książka pióra Algisa Budrysa pod tyle ciekawym, co prowokującym tytułem: „Ten cholerny księżyc”. To jedna z tych opowieści, które jeszcze długo będą we mnie grać i nie pozwolą łatwo o sobie zapomnieć. Zupełnie się tego nie spodziewałam! Zapytacie „czego?”. Odpowiem, że totalnego nokautu, bo ja właśnie leżę na deskach i nie mam siły się podnieść. Czuję, że na drugą rundę mnie nie stać, a druga runda polega na „zrozumieniu”, które wymaga „analizy”, ta zaś obecnie wydaje się totalną abstrakcją, bo jak już wspomniałam, jeszcze zbieram szczenę z podłogi.


„Ten cholerny księżyc”, to dość krótka lektura (232 str.), ale co ona robi z człowiekiem! Zawsze wiedziałam, że powieści science fiction mają do zaoferowania o wiele więcej, niż niektórzy uważają, że tak naprawdę są to historie głęboko wchodzące w ludzkie myśli i wydobywające z „człowieczeństwa” samą esencję. Mój zachwyt gatunek ten zyskał za sprawą nie kogo innego, jak wspaniałego Lema. Teraz oczarował mnie Algis Budrys, tym swoim konkretnym językiem, brakiem kompromisów, filozofią życia, mądrymi dialogami, w których nie znajdziecie tanich chwytów, pustych frazesów i wrażliwością oraz ogromnym szacunkiem do istoty, którą jest każdy z nas – do CZŁOWIEKA.


W tytule, pod słowem „księżyc”, możecie wstawić cokolwiek: imię wrednego sąsiada, nieuleczalną chorobę, kochankę, męża, żonę, swoje ograniczenia, pieniądze, władzę, miłość… możecie też wstawić siebie samych i historia, którą będziecie czytać, będzie historią o was. Niezłym zamiennikiem będzie tu również „śmierć”, bo ona wszędzie pasuje, zwłaszcza świetnie się prezentuje ze słowem: „cholerna”.


Autor zabrał mnie w miejsca, które nie wiem czy chciałam zobaczyć, ale na pewno teraz, po przebytej już z nim drodze, czuję wdzięczność. To niesamowicie głęboka lektura, napisana z ogromnym polotem i ciekawością, która wylewa się z każdego zdania. Myślę, że „ciekawość” jest tu motorem sprawczym wszelkich działań i to dzięki niej akcja idzie do przodu. Ha! Bo „ciekawość”, to CZŁOWIEK.
Z kart tej powieści wyłania się także wszechobecny, wieczny nasz towarzysz – lęk. A czego boimy się najbardziej? Tego oczywiście, czego nie znamy, a nie znamy śmierci. Tak więc moi kochani, ta niepozorna książka zabierze was do granic życia, staniecie nad przepaścią i zobaczycie… może nie śmierć, ale lęk na pewno. To bardzo niepokojąca opowieść, która koniec końców staje się odurzającą puentą dla każdego odciśniętego śladu stopy, który zostawiamy podczas podróży nazywanej „życiem”… i ostatnie zdanie. Tak, ostatnie zdanie łamie serce, ale i daje nadzieję.
9/10    

* Okładka jest doskonała!  


Wydawnictwo Zysk i S-ka


 π 




poniedziałek, 12 sierpnia 2019

#recenzjePi "Winny jest zawsze mąż" Michele Campbell


Już sam tytuł jest, określiłabym go: „interesująco słuszny” (haha).
„Winny jest zawsze mąż”, to książka, która dostarcza wielu tematów do dyskusji. Możemy na jej bazie rozmawiać o zagadnieniach takich jak „wina”, „miłość”, „przyjaźń”, „kłamstwa”, „poświęcenie”, „zdrada” – jak i, może najważniejszy w tym kontekście, czyli temat „moralności”. Cóż, jedno jest pewne: Boże nas broń od takich przyjaciół! Choć akurat tutaj… swój na swego trafił.
Zdecydowanie doceniam tę książkę w jej gatunku – swoją rolę spełnia świetnie. Jest thrillerem, który obnaża ludzkie zakłamanie. Pokazuje życie ważone stanem konta i pozycją społeczną. Michele Capbell za pomocą trzech „przyjaciółek” udowadnia, jak bardzo człowiek może się mylić i jak złudne jest „pierwsze wrażenie”.
Główne bohaterki tej historii określiłabym następująco: jedna była głupia, druga była próżna, a trzecia cwana – dość wybuchowy team, prawda? Istotne jest tutaj również pojęcie „sprawiedliwości”, która w tej książce zdaje się nie mieć racji bytu… więc można rzec: tak jak w życiu J
Nie wiem, czy jestem olśniona, ale na pewno zaniepokojona. Autorce udało się wpuścić w moje myśli spory chaos i naprawdę trudno mi ocenić, kto tu był faktycznie prześladowcą – a może było ich kilku? Koniec tej opowieści jest dziwny tą dziwnością niewyjaśnioną. Myślę, że zostawia czytelnika z poczuciem osamotnienia.


Na uwagę zasługuje ta złożoność zdarzeń, ta nagromadzona w każdym kącie złość i wręcz czysta nienawiść oraz obsesja… i myślę, że dokładnie teraz wpadłam na słowo klucz dla tej książki, a jest nim właśnie OBSESJA.    
OBSESJA przyjaźni
OBSESJA miłości
OBSESJA młodości
OBSESJA piękna
OBSESJA idealnego życia
OBSESJA pieniądza
OBSESJA seksu
OBSESJA wolności
Polecam tę książkę każdemu, kto lubi tego typu opowieści, każdemu kto lubi thrillery i szybką lekturę, bo „Winny jest zawsze mąż” czyta się jednym tchem. Mam tylko nadzieję, że jednak większość ludzi potrafi kochać i się przyjaźnić, a ta dość czarna wizja, jest tylko „czarną wizją”.
Ja się „dobrze bawiłam”, choć była to zabawa spod znaku cuchnącego mordem… To dobra książka i sprawdzi się na długie, letnie wieczory. Korzystajcie i czytajcie, a potem rozmawiajcie, bo jest o czym. Ach, no i wystrzegajcie się wszelkich OBSESJI.
Mocne 6/10
* Na uwagę zasługuje styl, jaki przyjęła autorka i sposób w jaki przedstawiła nam bohaterów. Przechodzimy, bardzo płynnie, z jednej perspektywy w drugą. Poznajemy emocje, które targają każdą z postaci, co nam je przybliża, ale i wprowadza zamęt w głowie, ponieważ instynktownie szukamy sprzymierzeńca, a systematycznie każdy czymś nas do siebie zraża. To był naprawdę świetny zabieg i bardzo się udał!   
 * Po lekturze nie zapomnijcie przemyśleć roli ojca jednej z głównych bohaterek - moim zdaniem, to istny "gwóźdź programu" i facet, którego można "rozebrać na części", a słowo WŁADZA powinien mieć na nazwisko, zaś na imię KONTROLA. 
* Pamiętamy, nie mylmy miłości z pożądaniem, a przyjaźni z przywiązaniem. 
* To historia o toksycznych związkach, relacjach, które tylko z pozoru dają człowiekowi oparcie, a koniec końców prowadzą na manowce. To też rada dla nas, byśmy dobrze dobierali sobie osoby, z którymi „chodzimy na piwo”. 
* Ach i oczywiście mężowie kochajcie swoje żony i żony kochajcie swoich mężów... i najlepiej się nie zdradzajmy! J


Wydawnictwo Literackie


 π 




sobota, 10 sierpnia 2019

#recenzjePi "Magia bioinżynierii. Ciało, geny i medycyna przyszłości" Adam Piore


Ależ to był ładunek pełen „kosmicznych” informacji – istna burza z gradobiciem! Adam Piore podarował mi wiedzę, która ociera się o jakieś sf i odwołuje się do komiksów o superbohaterach… tylko, że to fakty, nauka, prawda i realne możliwości.
Tak naprawdę, to my nic o sobie nie wiemy. Jesteśmy chodzącą zagadką z niezwykłą bestią pod czaszką, którą nazywamy mózgiem, a która zdaje się nie mieć ograniczeń.
Podróżowałam razem z autorem po wielu ośrodkach badawczych, szpitalach, laboratoriach, klinikach, odwiedzałam prywatne domy i poznawałam osobiste opowieści. Bardzo podobało mi się to, że Adam Piore przede wszystkim skupił się w swojej książce na ludziach. To właśnie te pojedyncze, niesamowite i graniczące z cudem historie nadają „Magii bioinżynierii” wymiar ponadczasowy i wyjątkowo czuły na drugiego człowieka.


Trudno napisać, co wywarło na mnie największe wrażenie, bo każdy przypadek „rozwalał system”, że się tak wyrażę. W pamięci zapewne zostanie mi (a o pamięci też wiele w tej książce można znaleźć) historia Hugh Herra, który chodzi, biega, wspina się – a nie ma nóg… a przynajmniej nie ma „normalnych” nóg. Jest to opowieść o ogromnej sile i woli życia, to historia, która może inspirować i którą dobrze znać i sobie o niej przypominać, gdy na końcu języka ma się zdanie „Ale ja mam już dość! Ale mi się nie chce!”.
Moją wyobraźnię zaś poruszyła opowieść o kobiecie, która widzi uszami i tak, to się dzieje naprawdę. Za pomocą specjalnych dźwięków jej mózg, bazując na doświadczeniu, wytwarza obrazy. Może nie widzi tak jak my, ale widzi i nie potrzebuje już psa przewodnika, a spacery po górach są jak najbardziej możliwe.
Ogromnie zainteresowała mnie również kwestia intuicji i tego, czym „intuicja” tak naprawdę jest. Podczas czytania zdaje się, że oczy robiły mi się większe i większe, aż weszły na zdania i zaczęły je tarmosić ze zdziwienia i poruszenia.


Mogłabym tak pisać jeszcze długo i opowiadać wam, co to za cuda szykują się dla człowieka w przyszłości, jak będzie wyglądał „ludź” w egzoszkielecie i gdy utną nam głowę, ona odrośnie. Cóż, prawda jest taka, że my naprawdę mało wiemy, a to co wiemy, jest jedynie koślawym szkicem wymagającym poprawek.
Muszę wspomnieć również o stylu Adama Piore, bo jest bardzo dobry. Czuć tę reporterską, dziennikarską smykałkę, dzięki czemu czytelnik łatwo łapie kontakt z najtrudniejszymi zagadnieniami i badaniami. Myślę, że to sztuka - tak napisać książkę, by pomimo jej naukowej tematyki, odbiorca nawiązał wręcz osobisty, intymny stosunek z opisywanymi zjawiskami. Najbardziej podobał mi się właśnie ten aspekt reporterski, to wychodzenie autora do drugiego człowieka, ta jego zdolność słuchania i opowiadania. Czułam jego zaangażowanie i dzięki temu i ja się angażowałam.
Nie byłabym sobą, gdybym nie napisała o aspekcie moralnym, o którym autor również wspomina. Należy prowadzić badania, ale nigdy nie przeginać. Etyka, to niezbędny element takich doświadczeń. Mimo to, czasem trzeba zaryzykować, by komuś pomóc i ja to rozumiem i ja to popieram. Lecz pamiętajmy: Po pierwsze, nie szkodzić.

Polecam wszystkim spragnionym wiedzy i szukającym odpowiedzi.

7/10 bardzo dobra książka!    

* Okładka... czyż już sama ona nie zachęca do pożarcia? 


seria #nauka
Wydawnictwo Uniwersytetu Jagiellońskiego


 π 



środa, 7 sierpnia 2019

#recenzjePi "Bitwy w świecie Tolkiena" David Day


Przedstawiam wam wydawniczy SKARB! „Bitwy w świecie Tolkiena” są wizualną rozkoszą i stwierdzi to każdy, niezależnie czy zna dzieła mistrza, czy też nie jest do nich przekonany (nadal nie wiem, jak to możliwe).



Jestem szalenie szczęśliwa mając tę perłę w swojej bibliotece. Nie jest to literacko oszałamiające dzieło, jest to dość podstawowa analiza bitew zapisanych w dziełach Tolkiena – ale moi kochani, jakie to jest piękne! Każda strona czaruje, kolory są idealne, to cudowny album z wdzierającymi się głęboko do świadomości ilustracjami, które tworzą niezatarte wizje i poszerzają wyobraźnię o wspaniałe królestwa.


Uważam, że nawet Ci, którzy nie mieli do czynienia z książkami Tolkiena, docenią tę pozycję i zachwycą się. Myślę, że to idealny prezent dla miłośników zarówno literatury, sztuki jak i filmu. Każdy znajdzie tu coś dla siebie, a oczy znajdą nieopisaną słodycz.


Zapewne część z was wie, że Tolkien jest moim pisarzem życia, więc o mój zachwyt tutaj nie było trudno, lecz gwarantuję, że wy też się w tej książce zakochacie. Oczywiście jest to zaledwie mały dodatek do spuścizny autora „Władcy Pierścieni”, ale jest to godny dodatek.
Książka powinna też zainteresować fanów historii i wszelkich działań zbrojnych. David Day odwołuje się do wielu autentycznych wydarzeń i porównuje je z bitwami stoczonymi w świecie Śródziemia.
Kochani! Ja przepadłam! To była miłość od pierwszego spojrzenia – i jakkolwiek w międzyludzkich relacjach taka miłość raczej racji bytu nie ma, tak między czytelnikiem a książką – owszem.
Czy polecam? Chyba nie muszę już na to pytanie odpowiadać.


9/10 (bo tylko Tolkien może mieć 10/10)

* Te ilustracje są wspaniałe! WSPANIAŁE!
* Mapy, mapy i jeszcze raz mapy.
* Doskonałe wykonanie!
* Dla miłośników tego, co piękne. 


Wydawnictwo Zysk i S-ka


 π 



poniedziałek, 5 sierpnia 2019

#recenzjePi "Siedmiopiętrowa góra" Thomas Merton


Każdy, kto choć raz spróbował zdobyć jakiś szczyt – i nie był to szczyt głupoty, ani schody w centrum handlowym – wie, że wymaga to determinacji, uporu, trudu i potu. Nogi bolą, płuca szaleją, serce wskakuje na wysokie obroty, głowa pęka od zmiany ciśnienia… a po wszystkim zostają zakwasy i jedyne pytanie, które się nasuwa, brzmi : „Po co?” lecz zadać je może tylko ten, który tej drogi nie przeszedł, który nawet nie próbował, który odpadł w przedbiegach i wybrał wygodny fotel, pilot od telewizora i piwko w garści. Góry uczą pokory, ale i dają nieopisaną radość, satysfakcje, o jakiej śni się nocami, a marzy się dniami… i taka właśnie jest ta „Siedmiopiętrowa góra”. Jest trudna, jest męcząca, jest momentami zupełnie abstrakcyjna, ale jeśli dacie jej szansę, to będziecie zadowoleni. Nie mówię, że jest to książka na każdą chwilę, to nie jest relaks i raczej polecam podczytywać ją sobie, a nie połykać w całości. Nie sądzę też, że jest to opowieść przeznaczona wyłącznie dla katolików – a raczej twierdzę, że niewierzący będą nią bardziej zaciekawieni ( i taki chyba też był cel Mertona).
Autor prezentuje nam swoje wspomnienia, pamiętnik z życia, które cóż… było burzliwe. Thomas Merton zaczynał jako ateista, szedł przez życie i ocierał się o różne sekty, o anglikanizm, protestantyzm, a nawet hinduizm. Był studentem Cambridge i te studia porzucił, pił, imprezował, balował. Prowadził życie włóczęgi, pisarza, dziennikarza, artysty. Szukał swego miejsca na ziemi, ale wszędzie odnajdywał pustkę, aż skończył jako trapista, w milczeniu, samotności, modlitwie – i tam pozostał do końca.



Wiem, że niektórzy się od tej książki odbili i ja to zupełnie rozumiem, bo również miałam z nią „pod górę”. Uważam, że należy ją czytać spokojnie, powoli i dobrze do niej sięgać wtedy, kiedy czuje się taką potrzebę, nie zmuszać się – bo wtedy cała treść może wydać się jedynie patetyczna i pouczająca – a to byłoby sporym spłyceniem. Podziwiam Mertona za ogromny szacunek do ludzi, muszę jednak przyznać, że moim ulubieńcem stał się jego brat John Poul. Wciąż, jak o nim myślę, oczy mi "łzawią". Choć nie był on częstym gościem na stornach „Siedmiopiętrowej góry”, był gościem znaczącym, pełnym niewinności i młodzieńczości… pełnym miłości. Zrozumie to każdy, kto dobrnie do końca książki, a moment, w którym klęczy w kościele, gdzieś w tylnej ławce – jest do kości przeszywający… i tak, to było piękne.
Polecam, lecz zaznaczam, że należy mieć przy czytaniu umysł otwarty. Nie oceniać, nie odrzucać dla samego odrzucenia – tylko chcieć poznać. Thomas Merton jest szczery, nazywa rzeczy po imieniu, opowiada o swoim błądzeniu i o tym, jak znalazł drogę, swoją drogę. Czyż nie robimy tego wszyscy? Czyż nie szukamy własnej drogi? Miło byłoby ją odnaleźć i być jej tak pewnym, jak pewny jest Merton swojej.



Na koniec wspomnę, że owszem, parę rzeczy mnie tam nawet drażniło, lecz myślę, że wynika to z mojej silnej relacji z historią Polski i Europy co dotyczy zapewne większości z nas. Trudno nam zrozumieć człowieka, który podczas II Wojny Światowej przebywa w Ameryce i opowiada o swoich rozterkach duchowych. Cóż, my widzimy wtedy szalejący nad Polską rosyjsko niemiecki ogień…

8/10

* Jeśli uważacie, że to książka nie dla was, to nic. Może kiedyś sobie o niej przypomnicie i wtedy właśnie będzie bardzo dla was. Nie zrażajcie się jej religijnością (cóż, pisał to trapista, więc nie mogło być inaczej). Lecz nie zmuszajcie się do niej!
* Uważam, że każdy, kto da szansę „Siedmiopiętrowej górze”, coś dla siebie z lektury wyciągnie (może coś zupełnie nieoczywistego). Co by tu nie pisać, jest to wartościowa pozycja.  
* Nie mogę nie wspomnieć o pięknym wydaniu. Zysk i S-ka postarało się!  


Wydawnictwo Zysk i S-ka


 π