„Ostatnie lato Wandalów” od pierwszych
stron rzuca w oczy dobrym stylem i świetnymi opisami, zwłaszcza przyrody. Książkę
podzielono na pory roku, zaczynając od jesieni i to był udany zabieg i (ma się
rozumieć po tytule) zrozumiały. Tym bardziej udany, że autor naprawdę potrafi
pisać o dzikości lasów i pól.
Sama opowieść bazuje na legendzie o „Wandzie,
które nie chciała Niemca”. Już samo to interesuje i zapowiada ciekawą historyczną
wariację. Ponieważ nie miałam oczekiwań, to też i się nie zawiodłam… ale
przyjemnie ucieszyłam. Bohaterowie są silnie nakreśleni i wymykają się
wyobrażeniom, które mogły powstać w głowie czytelnika po zdaniu „Wanda, która
nie chciała Niemca”. Jakub Urbańczyk snuje tu opowieść o czasach dawnych (rok 556)
i robi to na tyle sprawnie, że weszłam w ten klimat. Podoba mi się również mgła
niedopowiedzeń, świat pomiędzy jawą a snem, który pisarz sprawnie wplata w
fabułę, choć nie jest to fantastyka w rozumieniu tolkienowskim. Właśnie! Jeśli
już jesteśmy przy Tolkienie, to widać inspiracje, ale raczej w dodatkach, niż w
samej powieści. Mnie bardziej niż Tolkiena, Urbańczyk przypomina tu Martina i
to nie tylko tego książkowego, ale i serialowego. Scena z pierwszego odcinka „Gry
o Tron”, z samego początku, wręcz pcha mi się przed oczy (las). Tak,
zdecydowanie Martin przebija przez karty „Ostatniego lata Wandalów” i gdyby
ktoś pokusił się o zrobienie serialu, to moglibyśmy mieć taką swoją „Grę o Tron”.
Wydawać by się mogło, że mamy tu same
plusy… ale tak nie jest. Nie wszystko mi się podobało. Moim zdaniem dialogi „lekko”
kuleją. Ludzie w tamtych czasach raczej tak by ze sobą nie rozmawiali. Niestety…
dialogi są słabym punktem, ale przymykam na to oko, bo autor nie przepełnia
nimi każdej strony, a opisy ma mocne i one tuszują niedoskonałości
konwersacyjne, ale szkoda. Cóż, w takiej książce raczej nie chce się czytać
infantylnych sprzeczek. Drugim, słabym punktem jest wątek romansowy. Ja ogólnie
nie przepadam za wątkami romansowymi, a za romansami to już zwłaszcza. Tutaj,
jak nie trudno się domyślić, „miłość” jest osią fabuły. Wanda i Ritigern kiepsko
wypadają w scenach „sam na sam”, zaś o wiele lepiej, w scenach z innymi
bohaterami. Ich uczucie (bo o miłości nie ma tu mowy) jest niedojrzałe, a
zachowanie Wandy szalenie irytujące (słowo „szalenie” świetnie tu pasuje). Jasna
sprawa, rozumiem, że Wanda była młodziutką istotką, a takie w kwestiach ochów i
achów są raczej wkurzające, ale szkoda, że nie dostała lepszych dialogów… upsss…
i znów te dialogi. Możliwe jednak, że patrzę na to z perspektywy osoby, która
nie znosi „ochów i achów” i ich zgubnych konsekwencji… jest taka możliwość.
Zdecydowanie moim ulubionym bohaterem
jest syn Ritigerna – Sigeryk i chociaż on też się zakochuje, to jest w tym
zakochaniu prawdziwszy i nie (wybaczcie słowo) pieprzy trzy po trzy. Poza tym
jest tajemniczą postacią, otacza go mgła dawnych czasów, więc trochę się dziwię,
że nie mogę tego samego stwierdzić o jego ojcu, a mówię to o młodziutkim
kawalerze (chyba powinno być na odwrót).
Wielkim plusem jest dodatek i przypisy,
które (jak autor zaznaczył) są nieobowiązkową lekturą, ale zaręczam, że warto. Świetnie,
iż pisarz zdecydowała się na spis bohaterów (po tolkienowsku), są też mapki –
ogólnie super sprawa. Jakub Urbańczyk wrócił także do korzeni „Wandy, która nie
chciała Niemca” i również to należy cenić. To książka, z której można się
czegoś dowiedzieć, więc łączy przyjemne z pożytecznym.
7/10
Fan gatunku się nie zawiedzie.
Wydawnictwo Zysk i S-ka