Zacznę od początku, pierwszego wrażenia,
pierwszego na książkę spojrzenia. Zatem OKŁADKA, gdy tylko ją zobaczyłam
wiedziałam, że wcześniej czy później po tę pozycję sięgnę. Genialna
kolorystyka, która wywołuje złudzenie optyczne (połączenie czerwieni z
jasnoniebieskim sprawia, że litery iskrzą w oczach – i słowo „iskrzą” jest tu
bardzo na miejscu, ponieważ główna bohaterka MATKA w młodości nazywana była
Iskierką). Jeśli chodzi zaś o samą grafikę, no cóż, ten XIX-wieczny rower jest
genialny! Mamy tutaj doskonały przykład na to, że „mniej znaczy więcej”. Jest
to również wspaniała metafora, wieloznaczna metafora obrazująca to, co
znajdujemy w środku książki. Matka i syn, koło małe, koło duże, przyczyna i
skutek, połączeni na zawsze, tajemniczy projekt, nadawanie na jednej fali, telepatia,
dwa punkty oddalone od siebie, a sobie bliskie i potrzebne. Ów rower pojawia
się w tej historii i fizycznie, będąc przedmiotem, rowerem, jak i w przenośni,
o której napisałam. I wreszcie przechodzimy do samego tytułu, który bez
wątpienia wzbudza zainteresowanie, wpada w oko nie tylko dlatego, że świetny
grafik zabawił się iluzją, ale i dlatego, że „Bezpiecznej jazdy, matko” zarówno
kusi, jak i niepokoi. Po raz kolejny napisać muszę o metaforach, bo i w
przypadku tytułu bez metafor obejść się nie mogło. Dlaczego?
Bo słowo „jazda” jest dwuznaczne.. „Mieć jazdę” możemy rozumieć na wiele sposobów i każdy z tych
sposobów pasuje do treści książki. „Jazda” może być oczywista, jedziemy
samochodem, bezpiecznej jazdy życzymy sobie wybierając się w podróż, a tutaj przecież
podróż jest kręgosłupem owej historii. „Mieć jazdę” można po alkoholu i
narkotykach, co jeszcze lepiej współgra z treścią. Można też „mieć jazdę”
psychiczną, może nam zwyczajnie odwalać i tu również widzę bezpośrednie
powiązanie z opowieścią Carla Abrahamssona. A gdy do tego dodamy jeszcze słowo
tak pojemne i pełne treści jak – „matko”, to dostajemy mieszankę nie tyle nawet
wybuchową, co ekscytującą i prawdziwie tajemniczą. Mogłabym tak jeszcze długo,
ale przejdźmy do tejże treści, bo przecież o to tutaj się rozchodzi.
Carl Abrahamsson uraczył nas dziwnością,
wymieszał ze sobą tyle gatunków, że trudno powiedzieć, czym jest ta historia. Mamy
trochę thrillera, trochę kryminału, jest też wysuwająca się na pierwszy plan
filozofia wschodu, buddyzm z mieszanką hinduizmu, duchowość, jest sekciarstwo
posunięte do granic i te granice, zarówno czysto geograficzne jak i psychiczne,
ludzkie – przekraczające. Znajdujemy również elementy fantastyczne, magiczne i to
nasuwa mi zawsze na myśl realizm magiczny, tyle że w tym konkretnym przypadku
nic nie jest realne. Cóż, to rzeczywiście, jak widzicie, dość kolorowe
połączenie, po którym właściwie nie wiadomo czego się spodziewać, bo też i ta opowieść
taka jest – dla każdego inna, niespodziewanie dziwna i niespodziewanie
odjechana. Często łapałam się na tym, że chciałam sprawdzić, na której jestem
stronie, ale tutaj strony są nieponumerowanie (mam nadzieję, że to nie tylko
mój egzemplarz tak ma) i słuchajcie, to było genialne zagranie (liczę, że
celowe, ale jeśli nawet nie, to u mnie się sprawdziło). Doznawała w takich
sytuacjach uczucia dezorientacji, jakbym się zgubiła, jakbym była na haju w
Himalajach, razem z bohaterami.
Cóż, może nie jest to wybitna książka,
ale jest dziwna, a to już wiele. Podobne refleksje towarzyszyły mi przy
czytaniu „LANNYego” Max’a Portera. W przypadku „Bezpiecznej jazdy, matko”, jak
i w przypadku „LANNYego” choć nie wszystko mi się podobało, to cieszę się, że w
tę podróż wyruszyłam. Czy była bezpieczna? No nie wiem… możliwe, że to cyniczne
życzenie, nie do zrealizowania, bo czy jakakolwiek podróż może być w pełni
bezpieczna? Czy jakakolwiek podróż jest bezpieczna? Z każdej życiowej „jazdy”
wychodzimy przynajmniej lekko poturbowani, taki życia urok, taka życia cena. Oczywiście,
możemy sobie tego życzyć, ale co to zmienia? Carl Abrahamsson czasem „odlatywał”
a jego dialogi wydawały się nazbyt patetyczne, ale co z tego, skoro one takie
miały być? Był w zdaniach zbyt filozoficzny, często forma przerastała treść,
ale co z tego, skoro to takie miało być? Nie mogę zarzucić mu banalności, bo
mam wrażenie, że tam, gdzie wkradała się banalność, wkraść się miała. To
zostało napisane szczerze, i za tę szczerość podziwiam autora. Odważył się
otworzyć przed czytelnikami, ewidentnie wplótł w treść swoje doświadczenia,
bezceremonialnie walił po oczach odniesieniami do swojej pracy i swoich pasji –
i co z tego? To przecież zaleta, ta szczerość i otwartość, to wystawienie się
na krytykę.
„Dobre
pióro zawsze znajduje swojego prawowitego właściciela.”
Choć świat przedstawiony w tej książce
jest mi moralnie daleki, to był mi bardzo potrzebny. Zadziałał na mnie
odkażająco i relaksująco – to książka na haju i tego się trzymajmy. A relacja
matki z synem? Dziwna, jak wszystko tutaj, dziwne i pełne konsekwencji. „Bezpiecznej
jazdy, matko” zadaje pytania. Jedno z tych pytań jest wyjątkowo ważne: Czy
jesteśmy wolni? Czy nasze życie zależy od nas, czy raczej od wszystkich, tylko
nie od nas? Odpowiedź może nas przygnębić, ale może też przynieść ulgę.
7/10
bardzo dobra i bardzo dziwna
oczekujcie jazdy
niezłej jazdy
niekoniecznie bezpiecznej
seria wielkie arkana
Wydawnictwo IX