Łączna liczba wyświetleń

wtorek, 30 czerwca 2020

#recenzjePi "Ostatnie lato Wandalów" Jakub Urbańczyk


Gdy sięgałam po tę książkę, nie miałam żadnych oczekiwań, a raczej byłam nastawiona „z rezerwą”, aby nie rzec, że negatywnie. Ostatnio, w moim czytelniczym życiu trafiłam na wiele powieści „tego typu” polskich autorów (ale nie tylko), które delikatnie mówiąc mnie zawiodły. Tutaj jednak zostałam zaskoczona… oczywiście: mile zaskoczona.
„Ostatnie lato Wandalów” od pierwszych stron rzuca w oczy dobrym stylem i świetnymi opisami, zwłaszcza przyrody. Książkę podzielono na pory roku, zaczynając od jesieni i to był udany zabieg i (ma się rozumieć po tytule) zrozumiały. Tym bardziej udany, że autor naprawdę potrafi pisać o dzikości lasów i pól.



Sama opowieść bazuje na legendzie o „Wandzie, które nie chciała Niemca”. Już samo to interesuje i zapowiada ciekawą historyczną wariację. Ponieważ nie miałam oczekiwań, to też i się nie zawiodłam… ale przyjemnie ucieszyłam. Bohaterowie są silnie nakreśleni i wymykają się wyobrażeniom, które mogły powstać w głowie czytelnika po zdaniu „Wanda, która nie chciała Niemca”. Jakub Urbańczyk snuje tu opowieść o czasach dawnych (rok 556) i robi to na tyle sprawnie, że weszłam w ten klimat. Podoba mi się również mgła niedopowiedzeń, świat pomiędzy jawą a snem, który pisarz sprawnie wplata w fabułę, choć nie jest to fantastyka w rozumieniu tolkienowskim. Właśnie! Jeśli już jesteśmy przy Tolkienie, to widać inspiracje, ale raczej w dodatkach, niż w samej powieści. Mnie bardziej niż Tolkiena, Urbańczyk przypomina tu Martina i to nie tylko tego książkowego, ale i serialowego. Scena z pierwszego odcinka „Gry o Tron”, z samego początku, wręcz pcha mi się przed oczy (las). Tak, zdecydowanie Martin przebija przez karty „Ostatniego lata Wandalów” i gdyby ktoś pokusił się o zrobienie serialu, to moglibyśmy mieć taką swoją „Grę o Tron”.


Wydawać by się mogło, że mamy tu same plusy… ale tak nie jest. Nie wszystko mi się podobało. Moim zdaniem dialogi „lekko” kuleją. Ludzie w tamtych czasach raczej tak by ze sobą nie rozmawiali. Niestety… dialogi są słabym punktem, ale przymykam na to oko, bo autor nie przepełnia nimi każdej strony, a opisy ma mocne i one tuszują niedoskonałości konwersacyjne, ale szkoda. Cóż, w takiej książce raczej nie chce się czytać infantylnych sprzeczek. Drugim, słabym punktem jest wątek romansowy. Ja ogólnie nie przepadam za wątkami romansowymi, a za romansami to już zwłaszcza. Tutaj, jak nie trudno się domyślić, „miłość” jest osią fabuły. Wanda i Ritigern kiepsko wypadają w scenach „sam na sam”, zaś o wiele lepiej, w scenach z innymi bohaterami. Ich uczucie (bo o miłości nie ma tu mowy) jest niedojrzałe, a zachowanie Wandy szalenie irytujące (słowo „szalenie” świetnie tu pasuje). Jasna sprawa, rozumiem, że Wanda była młodziutką istotką, a takie w kwestiach ochów i achów są raczej wkurzające, ale szkoda, że nie dostała lepszych dialogów… upsss… i znów te dialogi. Możliwe jednak, że patrzę na to z perspektywy osoby, która nie znosi „ochów i achów” i ich zgubnych konsekwencji… jest taka możliwość.



Zdecydowanie moim ulubionym bohaterem jest syn Ritigerna – Sigeryk i chociaż on też się zakochuje, to jest w tym zakochaniu prawdziwszy i nie (wybaczcie słowo) pieprzy trzy po trzy. Poza tym jest tajemniczą postacią, otacza go mgła dawnych czasów, więc trochę się dziwię, że nie mogę tego samego stwierdzić o jego ojcu, a mówię to o młodziutkim kawalerze (chyba powinno być na odwrót).  
Wielkim plusem jest dodatek i przypisy, które (jak autor zaznaczył) są nieobowiązkową lekturą, ale zaręczam, że warto. Świetnie, iż pisarz zdecydowała się na spis bohaterów (po tolkienowsku), są też mapki – ogólnie super sprawa. Jakub Urbańczyk wrócił także do korzeni „Wandy, która nie chciała Niemca” i również to należy cenić. To książka, z której można się czegoś dowiedzieć, więc łączy przyjemne z pożytecznym.

7/10
Fan gatunku się nie zawiedzie.


Wydawnictwo Zysk i S-ka



 π 



sobota, 27 czerwca 2020

#recenzjePi "Sześć dni w Tatrach" Tytus Chałubiński


Nie rozumiem tych, co piszą tu, że "o zgrozo!" takie wycieczki, że to nie do pomyślenia tak hałasować i taką rozbrykaną gromadą po Tatrach chodzić. Obawiam się, że ci "czytelnicy" nie ogarniają, że to były inne czasy i inni ludzie - fantastyczni, prawdziwi, z ogniem w oczach, muzyką w sercach i ogromną miłością do gór - naszych, polskich, pięknych gór.


Ja, bez słodzenia, mogę napisać, że znam ten teren "jak własną kieszeń". To mój świat i mi strasznie szkoda, że teraz Tatry stały się taką "aleją gwiazd"... ale czasu się ani nie cofnie, ani nie zatrzyma.


Tytus Chałubiński dał nam dziennik z podróży, ukwiecony anegdotami i pięknymi widokami. Poczytamy tutaj o Sabale, Roju, ks. Stolarczyku, Sieczce - same ciekawe i wielkie dla Tatr nazwiska. Warto docenić więc te "Sześć dni w Tatrach" i tak się nie podniecać skalą "góralskiej muzyki".

7/10


PS Wydanie jest przeurocze (może tylko makiem pisane), a dodatek w postaci ilustracji - smakowity i po prostu piękny.  


SERIA TATRZAŃSKA
Wydawnictwo Literackie


 π 



środa, 24 czerwca 2020

#recenzjePi "OPOWIEŚCI dla DZIECI, które CHCĄ być WYJĄTKOWE" Ben Brooks


Zacznę od tego, że ta książka jest skandalicznie źle napisana. To taki podstawowy argument, by omijać ją szerokim łukiem, ale (o zgrozo) nie jedyny. Błędy w konstrukcji zdań, powtórzenia, wikipediowy styl połączony z tanim moralizatorstwem – KOSZMAR.


Oczywiście wydano ją bardzo ładnie, a wiele ilustracji (100) przyciąga oko nie tylko dziecka, ale co z tego? Nawet kreska wydaje mi się zbyt ostra dla dziecka, taka zimna i wręcz brutalna. Pomysł na tę książkę był bardzo dobry, ale wykonanie okropne. Zestawianie w jednej pozycji takich postaci jak Elżbieta Węgierska, Irena Sendlerowa, Witold Pilecki, Dobri Dobrev a Thomas Neuwirth (słynna Conchita Wurst) jest nie lekką przesadą, ale całkowitym przegięciem. Nie mówię, że nie szanuję którejś z opisanych tutaj osób, ale jak można porównywać najwyższe bohaterstwo, bo takim jest ryzykowanie życia dla innych, a zaśpiewanie na Eurowizji z brodą i sukienką, stworzenie punkowego zespołu, czy zagranie w jakimś filmie?


Ale to i tak nic, bo dostałam dopiero wku*w, gdy przeczytałam „notkę biograficzną” Ireny Sendlerowej, która… okazuje się… była kosmitką. Nawet raz w tekście nie pada słowo Polka, ani Polska, a Irena walczyła z mitycznymi nazistami, bo przecież nie Niemcami. Dla mnie to skandal i nie mam właściwie nic do dodania.


Ucieszyła mnie obecność Witolda Pileckiego, choć szkoda, że w tak fatalnie skonstruowanej książce. Mimo to cieszę się, że dzieci z całego świata mogą poznać jego życie i przeczytać o wielkim bohaterstwie. Jest to jednak za mało, by książkę komukolwiek polecić.


Niektóre treści są nawet nie dla dzieci, a jeśli już, to zdecydowanie muszą być czytane z rodzicem, który będzie objaśniał wszystko, od kropki do kropki. Razi mnie ten poziom, żenujący, którego nawet nie da się czytać, bo tak źle to jest napisane. Dziwię się, że ta książka była fenomenem i jakimś odkryciem. Ja jestem zniesmaczona. Autor manipuluje czytelnikami, każde osiągnięcie zrównuje z innym. Jest to, moim zdaniem, niedopuszczalne.

2/10

Dziadostwo!

Wydawnictwo K.E. Liber


 π 



poniedziałek, 22 czerwca 2020

#recenzjePi "Niedokończone opowieści Śródziemia i Númenoru" J.R.R. Tolkien


Tolkien niezaprzeczalnie był mistrzem, a jego piękne życie zaowocowało równie pięknymi dziełami - dzisiaj przychodzę do was z jednym z nich.
"Niedokończone opowieści Śródziemia i Númenoru" są inne od znanych szerzej powieści tego autora… są prawdziwie niedokończone. Książka ukazała się pod redakcją Christophera Tolkiena, syna J.R.R. i już we Wstępie zaznacza on, że to nietypowy projekt. Postanowił złożyć i wydać zbiór opowieści, nad którymi pracował jego ojciec, a których nie ukończył, lub pozostawił z niewyjaśnionych przyczyn. To wielka gratka dla fanów całej tolkienowskiej mitologii, gdyż mamy tu opisane szczegółowiej zdarzenia, o których już kiedyś słyszeliśmy, np. na kartach „Władcy Pierścieni”. Dzięki tym opowieściom możemy przyglądnąć się rozmaitym wydarzeniom z innej perspektywy… i właśnie! Perspektywę ów prezentuje nam jeden z najwspanialszych tolkienowskich bohaterów – Gandalf. Czyż to wszystko nie brzmi cudownie? Zaręczam wam, że nie tylko brzmi, ale i takie jest.


Książka została podzielona na CZTERY CZĘŚCI, w skład których wchodzi Pierwsza, Druga i Trzecia Era, oraz Część Czwarta, najbardziej niedokończona. Ogromnie chciałam poznać historię Galadrieli, gdyż to, co już o niej wiedziałam sprawiło, że stała się jedną z najbardziej tajemniczych postaci, a jak wiemy, to co tajemnicze – intryguje i nie pozwala o sobie zapomnieć. Ów rozdział składa się z wielu tekstów, które mogą zamącić w głowie, ale sprawiają ogromną przyjemność w poznawaniu i odkrywaniu procesu twórczego Tolkiena. Wyraźnie tutaj widać, jak mistrz konstruował bohaterów, jak otaczał ich historią i innymi postaciami, jak sprawiał, że ożywały i zaczynały mówić swoim, niezaprzeczalnie oryginalnym - językiem.


Każda z prezentowanych w tej książce opowieści jest niezwykła i piękna. To bardzo ważne, by akcentować PIĘKNA, ponieważ Tolkien tworzył PIĘKNE opowieści, w którym miłość i honor są takie, jakie mają być, w którym nie ma nieuzasadnionej wrogości, tutaj walczy się zawsze o prawdę, dobro i właśnie piękno. Może to zabrzmiało banalnie, ale to nie banał. Marzy mi się, że współcześni pisarze fantastyki zaczną wreszcie pisać pięknie, bo jak na tę chwilę, to obserwuję zalew "zwyrodnialstwa", kompletnie pozbawiony przesłania.


I tak oto przechodzę do warstwy wizualnej, która jest, jak zawsze w przypadku duetu Tolkien i Wydawnictwo Zysk i S-ka, doskonała. Okładka mnie powalił, jest wspaniała! Góry zaraz przyciągają moją uwagę i chwytają duszę w sidła, a wędrujący czarodzieje – mistrzostwo świata. Tutaj wszystko jest dopracowane, grzbiet spójny z pozostałymi książkami z cyklu, z cudownymi kolorami, dzięki czemu czytelnik niemal czuje powiew czystego, górskiego powietrza. Żałuję tylko, że nie ma ilustracji w środku, ale to jest żaden minus – miło by było, gdyby były, ale jak ich nie ma, to wciąż jest wspaniale. Jest też obowiązkowa, elegancka, jasnobłękitna tasiemka-zakładka. Cóż – to wszystko wygląda jak marzenie, więc pytacie mnie, czy polecam? Serio? OCZYWIŚCIE, ŻE POLECAM! CZYTAJCIE! ZACHWYCAJCIE SIĘ!

* Pewnie się zastanawiacie, co tu robią te kufle? Otóż powody są trzy. Pierwszym jest fakt, iż to takie kufle kojarzymy z filmów, np. ze sławnej biesiady u Bilba. Drugim powodem jest moje pragnienie wypicia piwa z Tolkienem (takie tam postanowienie na życie po...). A trzecim samo piwo (nie że jestem jakimś piwnym żłopem, ale czasem lubię usiąść z przyjaciółmi i wychylić kufel, a powtarzając za Rickiem Harrisonem: "Piwo jest dowodem na to, że Bóg chciał byśmy byli szczęśliwi".  

10/10

Arcydzieło!


Wydawnictwo Zysk i S-ka


 π 



czwartek, 18 czerwca 2020

#recenzjePi "GWIAZDKOZAUR" Tom Fletcher


Tak! Zrobiłam sobie Bożen Narodzenie w czerwcu, a co! A tak naprawdę to miałam ogromną potrzebę przeczytania czegoś miłego, czegoś, co pozwoli mi oderwać się od całego wszechobecnego szaleństwa i uznałam, że książka dla dzieci i to świąteczna, będzie idealna… nie pomyliłam się! Szykowałam się na nią oczywiście na grudzień, lecz - jak widzicie - nie wytrzymałam – ale obiecuję, że w okolicach świąt przypomnę o „GWIAZKOZAURZE” w zestawianiu idealnych książek pod choinkę.


Zacznę od tego, że jest ona wydana cuuuuudownie, z ogromną dbałością o szczegóły. Zarówno obwoluta mnie urzekła, jak i to, co pod nią. Złote elementy zachwycają i sprawiają, iż wygląda ona bardzo, bardzo elegancko. Dlatego też, jest to doskonały pomysł na prezent. Już od dawna podziwiam sposób, w jaki Wydawnictwo Zysk i S-ka wydaje klasyki i literaturę dziecięcą, moje serce się cieszy, gdy widzi tak dopracowane egzemplarze, choć oczywiście najważniejsze jest wnętrze… ale przecież każdy lubi, gdy i na półce dumnie prezentuje się jego nowy nabytek.  


Przejdźmy jednak do treści, a jest do czego, bo to nie tylko urocza, ale i ważna pozycja. Od pierwszych stron mnie rozczuliła i choć pomysły świąteczne są nieco wytarte, a na Biegunie Północnym już trudno o oryginalność, to sama postać GWIAZDKOZAURA jest wybitnie wyróżniająca się i to właściwie wystarcza. Tak jak napisałam, początek mnie oczarował… myślałam, że ocena będzie bardzo, bardzo wysoka… ale potem zaczęły się schody (lecz ocena i tak będzie świetna!). Segment ze szkołą, fragment z akcją w sklepie… cóż, to wydało mi się nazbyt naciągane, niepotrzebnie przejaskrawione (słowa są wystarczająco bolesne, nie potrzeba komicznej złośliwości). Chodzi o to, że nasz główny bohater jest niezwykłym dzieckiem, ma tylko tatę, a mamę stracił w wypadku, w którym stracił również zdolność chodzenia. William jeździ na wózku i jego życie, wbrew pozorom, nie jest takie złe, póki w szkole nie zjawia się „ta nowa” dziewczyna i zamienia jego poukładany świat w koszmar. I wszystko byłoby okej, ale właśnie tutaj autor popadł w przesadę. Jest to jednak tylko element, który mogę zignorować, bo reszta bardzo mi się podoba. Uwielbiam rymujące elfy, Święty Mikołaj jest kochany, a GWIAZDKOZAUR roztopiłby najzimniejsze serce… no może poza jednym – poza serce Łowcy, ale o tym sami poczytajcie.


Mam wrażenie, że jestem taka, jak tata Williama, który chciałby, by Święta były przez cały rok. Oczywiście tylko tak mówię, bo gdyby były przez cały rok, to nie byłyby już takie niezwykłe i takie uroczyste, ale zdanie, że każdy dzień, który oddala nas od minionego Bożego Narodzenia, przybliża nas do następnego - jest piękne i od kiedy je przeczytałam, często o nim myślę.


Tom Fletcher stworzył przyjemnych bohaterów, a książkę powinno się dzieciom czytać, bo jestem pewna, że uwrażliwi je na krzywdę drugiego człowieka. Pokarze, że w byciu „innym” nie ma nic złego i że chociaż się różnimy, to możemy się lubić i szanować. Wielki plus dla autora za dinozaury, które i ja uwielbiam! Właściwie ta książka to same plusy. Ilustracje również bardzo mi się podobają, to jak Shane Devries ukazał GWIADZKOZAURA jest przeurocze! Cudniejszego pyszczka ze świecą szukać.
Oczywiście polecam wam tę książkę i nie musicie czekać do Świąt, by ją przeczytać. Mnie podniosła na duchu i przeniosła do najpiękniejszych miejsc.

* Jedna z ważniejszych prawd płynących z tej książki mówi o tym, że wszystko ma swój powód. Gdy ktoś jest zły, gdy wyżywa się na innych, zapewne w jego życiu czegoś brak. Potwory się nie rodzą, potwory tworzą ludzie. 

7/10

Bardzo dobra, idealna na prezent, urocza!


Wydawnictwo Zysk i S-ka


 π 



poniedziałek, 15 czerwca 2020

#recenzjePi "MOTYLE opowieści o wymierających gatunkach" Josef H. Reichholf


Motyle od zawsze kojarzyły mi się z istotami „nie z tego świata”. Nadal, gdy na łące widzę cytrynka, mam wrażenie, że przybył do mnie z zaczarowanej krainy, z której wysłały go elfy, aby mnie pocieszyć. To bardzo pokrzepiająca myśl, ale coraz mniej mamy tych „elfich wysłanników”, a Josef H. Reichholf ostrzega, że jeśli z tym czegoś nie zrobimy, już żaden do nas nie przyfrunie.


To nie jest zwykła książka o motylach, to raczej pełna refleksji opowieść o tym, co tracimy przez własną głupotę i chciwość. My, ludzie, ciągle musimy mieć więcej i więcej i w tym „więcej” nie zauważamy, że mamy coraz mniej i mniej. Łąki nie są już ukwiecone, a zachwaszczone i szare, ptaki nie śpiewają już tak głośno i wesoło, a motyle nie siadają nam na ramieniu… czy naprawdę takiego świata, takiego „więcej” chcemy? Co powiemy naszym dzieciom, gdy zapytają, co to jest motyl? Cóż… możliwe, że będziemy go mogli odnaleźć wyłącznie w bajkach.


„MOTYLE opowieść o wymierających gatunkach” przepełniona jest informacjami, z których większość zaskakuje, jak na przykład fakt, że w miastach motyle mają lepsze warunki do życia, niż na wsi… kto by pomyślał? Autor opisuje tutaj bawarskie tereny, bada te delikatne stworzenia we „własnym ogródku”. Przeraziła mnie informacja, że przez ostatnich 50 lat 80% motyli wyginęła. To było pierwsze, co mną wstrząsnęło, a możemy to już przeczytać na okładce. Niemieccy rolnicy opryskują łąki, pola chemikaliami, które zabijają niezbędne dla życia motyli rośliny. Josef ubolewa także nad wykaszaniem poboczy, bo nawet na tych niewielkich przestrzeniach nie pozostawia się możliwości rozwoju tym pięknym istotom. Uważam, że wszystko na tym świecie ma swoje miejsce, trzeba tylko postępować rozsądnie, wsłuchiwać się w głos ludzi, którzy całe życie poświęcili danej sprawie, dochodzić razem do zadowalających obie strony kompromisów. Potrzeba nam więcej wzajemnego szacunku, szacunku do rolników, i do naukowców – najgorsze, że w tym dialogu główne skrzypce przeważnie grają politycy i ich ustawy „od czapy”, to znaczy nie „od czapy”, tylko „dla zysku”.


Ta książka nie jest jednak tyko smutną refleksją, ale i promyczkiem nadziei. Reichholf opisuje poszczególne gatunki z prawdziwą pasją i miłością. Pokazuje, jak ważne jest, byśmy rozumieli przyrodę i byśmy wzrastali wraz z nią w ciągłym zachwycie. Znajdziecie tu także interesujące fotografie, z  których najbardziej podobała mi się ta, na której zmierzchnica trupia główka „podaje łapkę”… człowiekowi.
Na koniec przytoczę cytat, który (moim zdaniem) jest wspaniałym podsumowaniem tej pozycji :
Zachwyt nie rodzi się z dystansu. Wyrasta z bliskości. Trzeba, żeby gąsienica mogła pełznąć po ręce, duży zawisak (ściśle chroniony!) mógł posiedzieć na czubku palca, albo na biuście, a przez to stać się bezpośrednim doświadczeniem. Musimy też wyjaśnić dzieciom, dlaczego nad łąkami i polami już nie latają motyle. Powinny wiedzieć, co się stało, z jakiego powodu już nie słyszą śpiewu skowronka. (…) Dzieciom trzeba pozwolić znów bawić się na dworze.”
Z tą piękną, ale i trochę smutną myślą, zostawiam was. Cieszmy się sobą i cieszmy się światem, bo tylko to, tak naprawdę, się liczy.

7/10
bardzo dobra pozycja, jak wszystkie z tej serii

POLECAM


seria #nauka
Wydawnictwo Uniwersytetu Jagiellońskiego


 π 



sobota, 13 czerwca 2020

#recenzjePi "Piotruś Pan i Wanda" J.M. Barrie


Są książki, które się nie starzeją, które nie były pisane „by się podobać”, ale by żyć. Taką opowieścią zdecydowanie jest „Piotruś Pan i Wanda”. Tutaj bohaterowie nie zabiegają o nasze względy, nie starają się nam podlizywać, nie są „na topie”, bo są prawdziwi i, co za tym idzie, wieloznaczni.


Jako dziecko traktowałam Piotrusia powierzchownie, płasko, po dziecięcemu. Widziałam Nigdylandię, wróżki, Indian, chłopców i Kapitana Haka dosłownie… teraz, po latach, gdy powróciłam na Wyspę ukazał się moim oczom obraz o wiele bardziej złożony. Z tą książką jest trochę tak, jak z „Małym Księciem”, każdy – niezależnie od wieku – znajduje w niej co innego. To wielowymiarowa opowieść o dorastaniu, a może bardziej o dojrzewaniu dziewczynki, Wandy.


J.M. Barrie stworzył głębokie studium psychologiczne dziecka, które nie chce dorastać, ale musi i musi sobie z tym poradzić. Ten proces powtarza się, tak było zawsze i każdy brzdąc przez to będzie przechodził… jednemu pomoże w tym szkoła, troskliwy rodzic, babcia z dziadkiem, starsza siostra, a innemu Piotruś Pan. Ten Piotruś Pan, który na końcu odchodzi, tak jak odchodzi dzieciństwo.     
Jest wiele interpretacji taj historii. Niektórzy widzą w Nigdylandii miejsce, do którego odchodzą dzieci, gdy umierają, inni widzą w tym tylko bajkę, a jeszcze inni przemianę dziewczynki w kobietę. Lecz nieważne co wy tu widzicie, bo nie ma tu dobrych i złych odpowiedzi. Książka to czary, które sprawiają, iż widzimy światy choć jednakowo opisane, to inne dla każdego czytającego.


Co do samego wydania, jestem z niego bardzo zadowolona. Okładka jest naprawdę piękna, a ilustracje miłe dla oka. Kamila Stankiewicz ma miękką kreskę, a narysowane przez nią postaci prezentują się dostojnie i przyjemnie. Może nie jest to mój ukochany rodzaj ilustracji, ale tutaj się sprawdził i nie mogę im nic zarzucić. Jasne, że wolę przykładowo kreskę Quentina Blake, czy Maurice’a Sendak’a, ale to wielkie nazwiska.
Na uwagę zasługuje również tłumaczenie Władysława Jerzyńskiego, który zdecydował się na dosłowność, dlatego też mamy Państwo Kochańskich, Brzęczynkę zamiast Dzwoneczka i moją ulubioną zmianę Nigdyladnię, a nie Nibylandię. Uważam, że to ciekawy i, co ważniejsze, uzasadniony zabieg. Czyż Nigdylandia nie jest odpowiedniejsza? Właściwsza i bardziej sugestywna? „Nigdy”, a „niby”… które słowo ma większą moc?
Nie rozumiem opinii, których wiele w internecie, że „Piotruś Pan i Wanda”, to książka nie dla dzieci. W dzisiejszym świecie cenzuruje się wartościowe klasyki, ze względu na tak zwaną „wrażliwość”, a w tv puszcza się dzieciom brutalne bajki, które nie mają „drugiego dna”, nie zmuszają do myślenia, tylko ogłupiają – i tego się nie cenzuruje, na to się pozwala. Naprawdę chcemy wychować pokolenie idiotów?

Z przyjemnością czytałam,
z przyjemnością pisałam o tej książce
i z przyjemnością daję jej zasłużone

9/10


Wydawnictwo Zysk i S-ka


 π 



poniedziałek, 8 czerwca 2020

#recenzjePi "Ostatni lot" Julie Clark


„Ostatni lot”, to jedna z tych książek, które trudno odkłada się przed poznaniem zakończenia. Zdecydowanie wciąga i robi to w dobrym stylu, bo jest to sprawnie napisana opowieść o kobietach, które pragną wolności.


Mamy tutaj dwie główne bohaterki, którymi autorka żongluje ukazując czytelnikom skrawki z ich życia. Claire od pierwszych stron budzi sympatię, jej historia jest chwytliwa i nie trudno w nią uwierzyć. To żona bogatego męża, który nie jest tak wspaniały, jak o nim mówią. Chce uciec, lecz ucieczka od wpływowego i kochanego polityka nie może być prosta, a ludzi – okazuje się – można kupić (a to niespodzianka).


Drugą „uciekającą” jest Eva i muszę przyznać, że na początku w nią zupełnie nie uwierzyłam. Jej historia wydała mi się sztucznie wykreowana, ale spokojnie – to się zmienia. Pod koniec to właśnie Eva zyskuje i nie oznacza to, że jednocześnie Claire traci. Te postaci się zrównują tworząc ciekawy, acz dramatyczny obraz przegranego życia. Eva przez lwią część książki jest tą nielubianą bohaterką, tą, która jest czytelnikowi właściwie obojętna, na którą można się złościć i obwiniać ją o to, że zrujnowała nie tylko sobie życie, ale i innym. Cóż.. to akurat prawda, sama podjęła złe decyzje, ale też i miała wyjątkowo mało szczęścia. Eva jest postacią tragiczną, bo ma się wrażenie, że już od poczęcia była skazana na zagładę. Tym jest to smutniejsze, że po przeczytaniu tej książki człowiek uświadamia sobie, że pech faktycznie istnieje i jak się już kogo złapie, to nie odpuszcza… do końca. Czasem po prostu nie mamy wyboru i cokolwiek byśmy nie zrobili, u mety czeka nas tragedia.


Julie Clark ma lekkie pióro, sprawnie operuje narracją, którą zmienia w niezauważalny niemal sposób. Nie tworzy „dziwadeł” stylistycznych, ani fabularnych. Pisze o emocjach, wylicza je, zmusza by odbiorca nauczył się ich jak tabliczki mnożenia. To dobra książka, może nie wybitna, ale w swoim gatunku nawet bardzo dobra. Cenię ją zwłaszcza za tą sprawną żonglerkę, połączoną z tematem ucieczki, znikania… czy to możliwe? Czy możliwe jest w dzisiejszym świecie zniknąć? Nie wiem… ale wiem, że na pewno jest to bardzo, bardzo trudne.


Myślę, że każdy chociaż raz w życiu zastanawiał się, jak by to było rzucić wszystko. Jakby to było? Jest taka stara prawda, że gdziekolwiek byś nie pojechał, problemy pojadą tam z tobą. Nie ma wakacji od własnego życia, nie ma wakacji od siebie. Ci, co próbowali wiedzą, że to utopia, a jeśli już, to opcje są dwie: psychiatryk, lub śmierć… czyli żaden wybór i na pewno żadna korzyść.

7/10
Warto, chociażby dla tych przemyśleń, dla tego tematu.
W swoim gatunku książka na bardzo dobrym poziomie.  



Wydawnictwo Muza


 π