Łączna liczba wyświetleń

wtorek, 31 grudnia 2019

#recenzjePi "Wezwanie do miłości" Anthony de Mello


Miałam o tej książce pisać początkiem roku, ale jakoś się stało, że machnęłam ją dzisiaj w całości, bo i jest krótka i cóż… niestety nie jest dobra. To naprawdę kiepska książka pod właściwie każdym względem – a nawet więcej, jest pełna bzdur, tak ogromnych, że aż krew zaczyna w żyłach wrzeć. Lecz po kolei.
A więc ta krótka książeczka (160 str.) i mimo to jest przegadana, a jeśli takie maleństwo jest przegadane, to nie świadczy to o niej najlepiej. Gdyby wyciąć z niej wszystkie zbędne i infantylne metafory, dziwne przykłady i koślawe, patetyczne myśli… zostałaby może tego strona, a i tak z wątpliwą treścią i bardzo wątpliwą wartością.
Anthony de Mello próbuje być mistykiem i wielkim filozofem, a na pewno się na takiego kreuje, lecz jest zupełnie pozbawiony podstaw, jakichkolwiek fundamentów, co sprawia, że jego książka jest wyłącznie monologiem i to powtarzającym się monologiem, pełna sprzeczności i wykluczających się, ze zdania na zdanie, tez. To „filozof” pokroju Paulo Coelho i nie jest to komplement. Jego poglądy to zbieranina wszystkiego, tworząca nic.
Lecz to nie jest nawet w tym wszystkim najgorsze, ta marność i bełkot. Najgorsze jest przekonanie o wyższości jego poglądów, o tym, że tylko on posiadł prawdę i oto się łaskawie z nami nią dzieli. Dla wyrazistości napiszę, że już sama przedmowa wyprowadziła mnie z równowagi, lub może raczej rozśmieszyła, jednocześnie obrażając moją inteligencje i poczucie wolności. Mianowicie w Przedmowie mamy napisane (nie przez autora), że (w skrócie, wyciągnęłam z niej sens) każdy, kto będzie innego zdania niż autor, każdy kto poważy się podważyć tę „wspaniałą” i jedyną drogę do prawy, którą ukazał nam Anthony de Mello – jest głupcem! Ot tak, właśnie tak. I oto w książce, w której jest tyle o wolności, mamy już na początku, samym samiuteńkim, atak na tę wolność, bo kto przy zdrowych zmysłach powarzy się na krytykę? Kto przy zdrowych zmysłach przyzna się, że jest głupcem?! Otóż moi drodzy, ja się odważę, bo jest wręcz przeciwnie, każdy kto ma choć jaką taką wiedzę i potrafi samodzielnie myśleć, odrzuci te patetyczne paplanie.


Jednak autor, człowiek który nazywa się jezuitą idzie dalej, w rejony, które już nawet nie są absurdem, ale stają się obrazą i obrzydliwą gadaniną o czymś, o czym Anthony de Mello raczej nie ma bladego pojęcia. Lecz mądrzy ludzie mówią, że jeśli o czymś nie masz bladego pojęcia, to siedź cicho – lecz widać ta cenna rada autorka ominęła. Nie dostrzegł zalet ciszy w swym powierzchownym zachwycie nad kwiatami, ptakami i oceanami. Spokojnie, nie zostawię was w niewiedzy, podam jeden z haniebnych przykładów, po przeczytaniu którego przecierałam oczy ze zdumienia. Mianowicie de Mello pisze, że człowiek powinien się wyzbyć wszelkich przywiązań, ponieważ one zaciemniają mu obraz świata, zniekształcają go, fałszują (i tu powiedzmy, że wszystko się zgadza), lecz dla upiększenia swej tezy, wyostrzenia jej i udowodnienia ponad wszelką możliwość, że jest prawdziwa, autor używa „poetyckiej” metafory. Opisuje sytuację z obozu koncentracyjnego, gdy ktoś, jakimś cudem upolował kromkę chleba i podczas gdy jedną ręką wkłada sobie jedzenie do buzi, drugą odgradza się przed sąsiadem, by ten przypadkiem mu jej nie wziął. Tak! To jest to porównanie do naszego zniewolenia, do naszych przywiązań do rzeczy i osób. Toż to skandal! Nie do pomyślenia! Obrzydliwe do granic możliwości. Co innego odwracać się plecami i chować swe zabawki, a co innego walczyć o każdy haust powietrza.
Poza tym druzgocącym (moim zdaniem) przykładem, autor nagminnie posługuje się infantylnymi metaforami i tworzy „masło maślane”, w którym już nawet on zdaje się pogubił. Jest to świadectwo osoby, która nie musi myśleć, co jutro włożyć do gara, jak zapłacić miesięczne rachunki, z czego kupić dziecku książki do szkoły… tak, to przykre, ale to właśnie jest prawda o tej książce. Oczywiście, to moje zdanie, każdy może mieć inne, komuś może się to spodobać, BA! Ktoś może z tego wyciągnąć coś dobrego, bo nawet ja, chociaż uważam, że to grafomania, miałam dzięki tej książce ciekawe przemyślenia. Parę rzeczy nawet jest tam z sensem, tylko że ten sens Anthony de Mello skutecznie zakrzyczał patosem i metaforami. U niego wszystko jest „murem do zburzenia”, piękną różą, wolnym ptakiem, koncertem pełnych różnych dźwięków, otwartym samochodem, zagłuszającym odbiór muzyki - bębnem.
Ja się zupełnie odbiłam od tych okrągłych słów i pozostaję wierna filozofii realistycznej, którą w sposób doskonały objaśniał chociażby nasz rodak, wybitny profesor Ojciec Mieczysław Krąpiec.   


Nie będę jednak zupełnie surowa dla tej pozycji, pozostawię pewien margines błędu i ze względu na tę możliwość wyciągnięcia z niej „czegoś dobrego” dla siebie, (pamiętając, że koniecznie należy mieć przy poznawaniu fundamenty, wiedzę podstawową i solidną) daję tej książce ocenę 3/10  - do was należy decyzja, czy po sięgniecie.  


Wydawnictwo Zysk i S-ka



 π 



poniedziałek, 30 grudnia 2019

#recenzjePi "WIGILIA pełna duchów" wielu autorów


Cieszę się, że na koniec roku mam dla was taką perełkę! Książkę, o której niemalże marzyłam i proszę bardzo – Wydawnictwo Zysk i S-ka, ponieważ widać ma dar czytania w myślach (co, jak dobrze to przemyśleć jest troszkę niepokojące), wypuściło we świat, a dokładnie w Polskę „WIGILĘ pełną duchów”, czyli zbiór klasycznych, angielskich opowiadań o zjawiskach… paranormalnych, że się tak wyrażę. I tak! Jestem zachwycona, kocham takie klimaty od dziecka! Dobrze czytacie – od dziecka! Zawsze uwielbiałam nie tylko czytać, oglądać, słuchać opowieści o duchach, ale i wprost pasjonowałam się ich tworzeniem i (jak mniemam) straszeniem przyjaciół. I to od naprawdę małego dziecka… Więc chyba już nie muszę bardziej wam udowadniać mojej radochy płynącej z tejże lektury. Zatem przejdźmy do poszczególnych wzruszeń, z każdej jednej opowieści, po kolei, bez pomijania, bo każda była fantastyczna.


„Dom pod Włoski Orzechem” Mrs. J.H. Riddell, to pierwsze opowiadanie w tym zbiorze i zaraz, wprost od pierwszych zdań, a nawet słów, oczarowało mnie klimatem. Lecz kto nie lubi opowieści o nawiedzonych domach? No kto?! Tutaj mamy ducha strasznego, ducha, który chyba najbardziej potrafi wpłynąć na naszą wyobraźnię – bo jest to dych dziecka. Tak! Małego chłopczyka błąkającego się po wielkiej, opuszczonej posiadłości, a nowy właściciel musi sobie jakoś z nim poradzić – nie ma rady. Przede wszystkim historia ta urzekła mnie klimatem i świetnym stylem, ale i faktem, iż pod przykrywką zjawiska nadprzyrodzonego przekazano nam, czytelnikom ważną opowieść, smutną opowieść – opowieść o okrucieństwie i krzywdzie. Warto.
„Duch panny młodej” Andrew Haggard, jest opowieścią ciekawą, ujętą jakby za nogi, na odwrót, a już przecież sam tytuł zdaje się wystarczająco intrygujący, by połknąć tekst jednym haustem. Jest to też historia, która mnie wzruszyła, może nie do łez, tylko tak subtelniej, delikatniej, ponieważ mówi o miłości, która przekracza wszelkie granice. Z jednej strony mnie zasmuciła i wzruszyła, a z drugiej wlała w me serce radość i nadzieję. To ładne opowiadanie, które na pewno zostanie z wami na dłużej.
„Modlitwa Sir Hugona” G.B. Burkin, to jeden z moich ulubionych tekstów zamieszonych w „WIGILII pełnej duchów”, choć chyba zarazem najkrótszy i wcale nie najlepszy od strony literackiej – lecz zdecydowanie najbardziej uroczy w całym zbiorze. Z marszu poznajemy tu dwa, stare duchy zamku, pewnej posiadłości i są to duchy wielce rozgadane, trochę zgorzkniałe, ale zdecydowanie posiadające poczucie humoru i wielkie serca (pomimo iż nie wiem, czy duchy serca wciąż mają – ale te miały, przynajmniej te duchowe serca). Zachęcam byście je poznali, przynajmniej na kartach tej książki, bo rozumiem, że możecie się bać spotkać ducha naprawdę.
„Opowieść starej piastunki” Elizabeth Gaskell jest chyba jednym z najbardziej dopracowanych opowiadań, z wyśmienicie oddanym klimatem grozy i klątwy, jaką żywy ściągnął na siebie poprzez złe uczynki, grzechy, okrutne zachowanie wobec swych bliźnich, a nawet bliżej – wobec swych bliskich. Historię tę poznajemy z opowieści (jak sam tytuł wskazuje) starej piastunki, kogoś, kogo dzisiaj nazwalibyśmy nianią. Ta kobieta miała za zadanie opiekować się dzieckiem, dziewczynką, która została sierotą i obie musiały wyruszyć do jej krewnych. Ponownie znajdujemy się w angielskim dworze, gdzie jedno skrzydło jest na stałe zamknięte, niedostępne dla nikogo a tajemniczy duch dziecka zwodzi małą podopieczną i wystawia na śmiertelne zagrożenie. Lecz dlaczego? Odpowiedzi na to pytanie należy szukać w przeszłości, przeszłości strasznej i haniebnej.


„Duch lalki” F. Marion Crawford i przy tym opowiadaniu muszę napisać, że jedna z zawartych w nim scen jest dosłownie przerażająca, chyba najstraszniejsza ze wszystkich, jakie ta książka posiada. Nie piszę, że to jest strach, który nie pozwoli wam zasnąć, bo te historie są w starym, dobrym stylu, który nie przeraża tak, jak to teraz przerażać potrafią nawet kiepskie horrory, ale budzi niepokój i zmusza do refleksji (a ja o wiele, wiele bardziej cenię takie właśnie pisanie i takie właśnie opowieści). „Duch lalki” wpływa na wyobraźnię czytelnika, mocno zarysowuje się w pamięci i bardzo łatwo sobie wyobrazić opisywane zdarzenia. Jest to też opowieść nieoczywista, gdzie zło wcale nie płynie z zaświatów, a dobro można znaleźć tam, gdzie człowiek najpierw zobaczył strach i trwogę.
„Wrzeszcząca czaszka” F. Marion Crawford no i moi kochani, jakoś tak mi się wydaje, że jest to moje ulubione opowiadanie z tej książki. Jest jeszcze jedno, które walczy o pierwsze miejsce, ale „Wrzeszcząca czaszka” zdecydowanie mnie ujęła. I to nic, że jest nieco absurdalnie, że czasem nawet śmiesznie, że kompletnie nieprawdopodobnie – to nic, bo to jest diabelnie dobre! („diabelnie”, to myślę dość udane słowo) Podoba mi się w nim oczywiście klimat, bohaterowie, akcja, fabuła i rzecz jasna sama czaszka, która… no cóż… lubi sobie powrzeszczeć. Lecz najlepszym ze wszystkiego jest zakończenie. I zdaję sobie sprawę z tego, że to nie jest najlepsze opowiadanie, że nie jest najlepiej napisane i co ważniejsze, że sama historia jest tutaj mocno naciągana, lecz mimo to, a może ze względu na to, podobało mi się. Ach i płynie z niego pewna nauka, że może czasem lepiej miej mówić, gdyż konsekwencji naszych słów nie znamy, a one mogą być mocno wstrząsające.


„Górna koja” F. Marion Crawford, jest trzecim i ostatnim opowiadaniem tej autorki, autorki, która niewątpliwie potrafi budować napięcie. Lubię bardzo, gdy akcja dzieje się na statku, a tutaj tak właśnie się stało. Ponownie mamy odpowiednią atmosferę (choć nieco wilgotną i zatęchłą, ale przecież w opowieści o duchach to atmosfera doskonała i nader pożądana). Mamy też koję, z naciskiem na g ó r n ą. Ciekawa jest też niemożność zwalczenia klątwy, ducha, zjawy, nieboszczyka. To tak „walka z wiatrakami” i mocno namawiam do stoczenia jej wraz z bohaterem tej krótkiej historii.
„Kapitan „Gwiazdy Polarnej”” Arthur Conan Doyle i tak, to ten Doyle, od wspaniałego Sherlocka i to to opowiadanie, które idzie łeb w łeb z „Wrzeszczącą czaszką, choć uczciwie przyznam, że jest lepsze od niej i pod względem historii i pod względem stylu. To znakomite opowiadanie w formie dziennika pokładowego, który prowadził pewien młody lekarz na statku wielorybniczym. Mamy tutaj niezwykle mroźną, ponurą i dramatyczną opowieść, z której wyłania się szaleństwo, ale i ogromna tęsknota za czyś, co zostało dawno stracone, co odeszło, umarło i już wracać nie powinno… a jednak… Wyśmienite pióro, którego nie trzeba przedstawiać, zniewalająca historia, groźne morze i zjawa, która niesie smutek i żal. Jest też oczywiście kapitan, człowiek tajemniczy, nieobliczalny, silny i zarazem słaby, szalenie inteligentny i szalenie… szalony. Tak, ten tekst jest świetny! Świetny!
„Później” Edith Wharton ma w sobie coś dziwnego, ma w sobie (oczywiście) ducha, jednak niejednoznacznego i dla każdego – innego. To opowieść o zemście… choć nie wiem czy zemście, czy raczej karze, lub sprawiedliwości. Nazwijcie to jak chcecie, ale jakkolwiek tego nie nazwiecie, to przyjdzie… nie teraz… ale przyjdzie… później.


„Jesion” M.R. James - mogło byś świetne, ale było tylko dobrze, bo końcówką autor nieco przeszarżował, a i pewien rodzaj usprawiedliwienia popłyną dla procesów czarownic. Bez dwóch zdań, to zostało napisane fantastycznie, sprawnie, z polotem, tylko ta końcówka… cóż, byłaby idealna, gdyby nie pewien ludzki element… zwyczajnie tego było już za dużo i opowiadanie straciło wiarygodność (o ile można w przypadku takich opowiadań w ogóle mówić o wiarygodności). Lecz straszne jest, to na pewno, ma w sobie grozę, tylko że groza bardziej płynie od żyjących niż umarłych (moim zdaniem).
„Duch skarbca” Emily Arnold, to kolejne opowiadanie, które zaliczam do tych najbardziej udanych. Wyjątkowo przypadło mi do gustu, może nie od początku, ale w miarę czytania uznałam, że jest mocne i co ważniejsze, bardziej niż na strachu bazuje na nadziei. Jego główna bohaterka, osoba wyjątkowo podatna na doznania „paranormalne” zmuszona jest „współpracować” z pewnym duchem, duchem, który za życia miał wiele za uszami, ale i niemiło skończył, lecz teraz może się odwdzięczyć… naprawdę może się odwdzięczyć stokrotnie.
„Nekromanta – duch a czarna magia” Isabella F. Romer jest ostatnim opowiadaniem z tego zbioru i również bardzo „miło” przy nim spędziłam czas. Nie będziecie się tutaj niczego bać, ale doświadczycie zawodu, który nie będzie zawodem z opisanej historii, tylko zawodem płynącym z rozczarowania drugim człowiekiem – moim zdaniem najgorszy zawód z możliwych. Mamy tutaj chciwość, kłamstwa, duże pieniądze i mord, okrutny, bardzo okrutny.


Tak oto prezentuje się „WIGILIA pełna duchów”. Uważam, że jest to wyjątkowo udana prezentacja. Na koniec zauważę, ze sporą satysfakcją i nawet dumą, że większość z tych opowieści napisały kobiety. Cieszy mnie ta przewaga, zwłaszcza, że i ja uwielbiam takie klimaty (o czym już przecież pisałam). Brawo Wydawnictwo Zysk i S-ka! Jestem wdzięczna za tę książkę. Ozłociliście mi czas.  

9/10


Wydawnictwo Zysk i S-ka


 π 



piątek, 27 grudnia 2019

#recenzjePi "Oczy pełne szumu" Dawid Kain


Ha, ha… no i trafiła mi się książka, której nie potrafię oceniać. „Oczy pełne szumu” Dawida Kaina są hmmm… dziwne, eksperymentalne, niby nieoryginalne a jednak zupełnie inne. Ta pozycja wpędza mnie w podwójny kłopot, bo nie dość, że jest dziwna sama w sobie, to wlała mi w umysł natrętną sprzeczność, gdyż serce mówi „nie podobało mi się”, ale rozum „to było całkiem dobre”. Nie umiem tych dwóch głosów w pełni ze sobą połączyć, nie potrafię ich pogodzić i sprawić, by jeden, lub najlepiej oba, zawiesiły broń.
Lecz może zacznijmy od tego, co mi się podobało, a raczej od tego, co muszę uznać za udane, choćbym nie wiem jak bardzo tego nie chciała. Więc autorowi udało się mnie wciągnąć w opisywaną historię. Czytało się to dobrze, szybko i byłam ciekawa co będzie dalej. To też wskazuje na dobry styl Dawida Kaina, który potrafi pisać i złapać czytelnika za nogi. Kolejną dobrą rzeczą jest atmosfera, choć ona jest zarazem dobra i niedobra (znów to rozdwojenie). „Oczy pełne szumu” są jak mokry, brudny śnieg przy drodze – taki ma klimat, szary, bury, przygniatający, przygnębiający, smolisty, ciężki i ponury. Domyślam się, że tak miało być, więc zakładając, że tak miało być, autor spełnił swój zamiar w stu procentach. Ta książka taka jest. Dokładnie taka! I na domknięcie dodać muszę, że owa opowieść rzeczywiście włazi w głowę i nie chce z niej wyjść. Pod tym względem przypomina mi trochę „Szpadel” Lize Spit, o którym kiedyś napiszę parę słów. Cóż, chcę o niej zapomnieć, ale nie potrafię i teraz przechodząc obok telewizora przypominam sobie tę historię. Oczywiście z czasem to się zatrze, bo nawet „Szpadel” się zatarł, a to było o wiele, wiele gorsze i sceny z tej książki rzeczywiście potrafiły mnie prześladować.
To może przejdźmy do tego, co mi się nie podobało. Może zacznijmy od wulgaryzmów połączonych z „modlitewnymi” wezwaniami. Jej, to takie polskie – chce się rzec, ale właśnie niepolskie. Przestańmy wreszcie przedstawiać się w brudnych, szarych, zgniłych barwach. Spojrzę na polski film (mowa o współczesnych tworach), na literaturę… wkurza i aż boli. Książki albo są takie właśnie jak ten przydrożny śnieg, albo przesłodzone, ckliwe romansidła w stylu „przeprowadziła się z miasta na wieś i odnalazła miłość życia”. Sorry, ale trochę się rzygać chce.
Co do samej historii, to tak jak napisałam wyżej, choć moim zdaniem jest inna, to jednak nieoryginalna. Sam pomysł wydaje się świeży, lecz zarazem wtórny. Same sprzeczności! Jak żyć?! Ja naprawdę mam spory problem z tą książką.


„Oczy pełne szumu” opowiadają historie paru bohaterów, których łączy „oko szklanego ekranu” gdyż okazuje się, że ktoś ich potajemnie nagrał, ale nawet nie tyle ich, w ich domach, z ich codziennymi sprawami, co ich sny, marzenia, urojenia. Koszmar! Czyste wariactwo! I na tym autor wygrał, bo wciągnął mnie i myślę, że nie tylko mnie. Mamy też zaskakujące zakończenie, epilog, który jest ciekawym domknięciem fabuły… no i te „Sceny po napisach końcowych” – myślę, że bardzo udane, może nawet najbardziej udane. Wkurzało mnie jednak zbytnie filozofowanie, które ocierało się o absurd i zamiast być ozdobą i intelektualną trampoliną, stawało się nieznośnym bełkotem (Choć może miało takie być? I kto to rozstrzygnie? Nie ja.) Uważam jednak, że powinno to być bardziej wyważone, choć np. odniesienia do popkultury, do filmów, reklam były niezwykle trafne i sprawnie Dawid Kain wplótł te otaczające nas zewsząd „śmieci” w fabułę. Trzeba też wspomnieć o scenach trochę obrzydliwych, bo takowe istnieją. Ja nie jestem fanką, ale cóż, to jest pewien „artystyczny” zabieg i wielu twórców z niego korzysta – jeden powie, że to atut, a drugi, że niepotrzebne, wulgarne akty, do których odwołują się tylko ci, co nie potrafią inaczej przyciągnąć publiki. A więc zdania są ponownie podzielone.

W związku z powyższym nie jestem w sanie ocenić tej książki na punkty w skali od 1 do 10. Pewnie dałabym 5, gdyż to środkowa nota i pozostawia najwięcej swobody, ale zwyczajnie nie chcę tego robić. Nie będę też do tej książki was namawiać, ale nie będę też jej wam odradzać. Jeśli to co napisałam was zaciekawiło na tyle, by sięgnąć po tę pozycję, to czemu nie. Sami widzicie, że jestem kompletnie niezdecydowana… i bardzo ciekawa waszych wrażeń. Co by jednak nie pisać tutaj, „Oczy pełne szumu” były dla mnie ogromnym zaskoczeniem.  


seria: światy wizjonerów
Wydawnictwo IX


 π 




czwartek, 26 grudnia 2019

#recenzjePi "Ojciec GWIAZDKA i ja" Matt Haig


I oczywiście musiało to się kiedyś stać – książki Matta Haiga z ilustracjami Chrisa Moulda się skończyły. To była naprawdę pyszna przygoda idealna na ten magiczny, świąteczny czas. Z tej podróży, musicie wiedzieć, jestem bardzo zadowolona, ale, ale… może przejdźmy już do tej ostatniej pozycji, czyli pt. „Ojciec GWIAZDKA i ja”.


Uczciwie przyznaję, że ta część jest najsłabsza ze wszystkich, ale to nie oznacza, że jest zła, bo jest bardzo dobra, a nawet więcej, bo prawdopodobnie będę miała do niej spory sentyment. Zapytacie: dlaczego?
Po pierwsze, ponieważ jednym z wiodącym tematów, o ile nie wiodącym, jest moja szlachetna profesja – dziennikarstwo. Z łatwością mogłam więc utożsamić się z Amelią, która stawiała pierwsze, nieporadne lecz urocze kroki w świecie, gdzie każdy musi „szukać historii”.
Po drugie, sama postać Amelii, i tutaj zaczyna się robić ciekawie, bo z jednej strony uważam, że jest wielką ozdobą tej książki, a z drugiej ciągnie ten tom nieco w dół. Amelia, to dziewczynka, w stu procentach człowiek, jedyny w Elfim Jarze i naprawdę nie może się w nim odnaleźć. Jest wyrzutkiem, gdziekolwiek by nie poszła i cokolwiek by nie zrobiła czuje, że nie należy do tego miejsca. Zaś czegokolwiek się dotknie… no cóż… psuje. To outsiderka, bohaterka wiecznie szukająca, zagubiona i pragnąca móc wreszcie powiedzieć : „To jest mój dom!” I to mi się bardzo, ale to bardzo podoba. Nie podoba mi się zaś jej brak logiki, dziwne pretensje i szukanie dziury w całym oraz… to że Matt Haig uczynił ją narratorką tej książki. To ona opowiada nam swoją historię, jest to narracja pierwszoosobowa i sądzę, że nie był to trafny zabieg, choć rozumiem zamysł.


Tak jak w poprzednich częściach nawiązania do świata „Władcy Pierścieni”, „Harrego Pottera” mnie nie drażniły, tak tutaj poczułam pewien przesyt. Może to wynika z faktu, iż czytałam te książki jedna po drugiej… może. Autor dołożył tu również inspirację „Alicją w Krainie Czarów”, gdzie wybitnie to czuć w rozmowie Amelii z drzewem (wręcz kalka rozmowy Alicji z Kotem). Zdałam też sobie sprawę z faktu, że przecież główny złol, najgorszy elf z elfów i nie tylko, wielki przeciwnik Ojca Gwiazdki nazywa się Ojciec Vodol i chociaż już wcześniej, a raczej od razu zwróciłam na to uwagę, to tutaj miałam tak dużo Vodola, że nie mogłam teraz nie wspomnieć o – sam wiecie kim. Uważam, że autor mógł jednak pokusić się na inne imię. No i ten nieszczęsny Króliczek Wielkanocny. Ja wszystko rozumiem, rozumiem że to bajka, ale naprawdę? W Wielkanocy chodzi o króliki i jajka? No błagam!
Okej! Dość tego smęcenia, bo mi się ta książka przecież bardzo podobała! To ładne domknięcie całości, choć ta narracja pierwszoosobowa… niekoniecznie. Lecz ogólnie niezwykle miło. I prawdopodobnie ten tom zawiera moją ulubioną ilustrację Chrisa Moulda (Amelia ze swoim czarnym kotem z białą końcówką ogonka, Kapitanem Sadzą). Obraz pełen jest emocji, samotności, desperacji i przedstawia prawdziwą outsiderkę. Bravo!


Cóż mogę jeszcze napisać? CZYTAJCIE, czytajcie całą serię, bo to świetna zabawa, cudowna przygoda! Moim nr 1 jest tegoroczny dodatek do serii „Wróżka Prawdomówka”, ale wszystkie części są genialne.
„Ojciec GWIAZDKA i ja” ma najwięcej potknięć, a raczej po prostu ma potknięcia, bo jaj poprzedniczki są praktycznie bezbłędne i przeurocze, więc daję 7/10, bardzo dobra książka! Dla dzieci, dla dorosłych, dla wszystkich!

Ach no i w tej części przeszkadzała mi również polityka i mocne spłycenie tematu związanego z problemem uchodźców... świat nigdy nie jest czarno - biały....   


tom III
Wydawnictwo Zysk i S-ka


 π 



wtorek, 24 grudnia 2019

#recenzjePi "OPOWIEŚCI WIGILIJNE Czym jest dla nas Boże Narodzenie" [tom III] Charles Dickens


W ten świąteczny, cudowny czas przychodzę do was z naprawdę wyjątkowym zbiorem opowieści – „Opowieści wigilijnych. Czym jest dla nas Boże Narodzenie” Dickensa TOM III. Nie można sobie wymarzyć lepszej książki pod choinkę, lepszych historii do czytania w wigilijny wieczór. Wspaniałe, subtelne, czułe słowa niekwestionowanego mistrza świątecznego klimatu. Jego każde dzieło mnie zawsze zachwyca i tak też jest w tym przypadku, dlatego chcę się z Wami podzielić paroma zdaniami na temat każdej z przedstawionych tutaj bożonarodzeniowych chwil.


„Opowieść o goblinach, które podkradły zakrystiana” jest pierwszą i zarazem jedyną opowieścią, którą znałam wcześniej, gdyż stanowi część wspaniałej powieści (mojego ukochanego Dickensa) - „Klubu Pickwicka”. Bardzo, ale to naprawdę bardzo ją lubię. Ma coś z „Kolędy prozą” (znaną lepiej pod imieniem „Opowieść wigilijna”), jest pełna mądrej grozy, ale i genialnego humoru. Już sam tytuł zachęca i powiem wam, że słusznie, bo jaki tytuł, taka historia. Czy ktoś może ma ochotę poznać jakiegoś goblina? Szepnę, że lepiej sobie darować takie spotkanie, ale bohater nie miał tyle szczęścia, za to potem miał już o wiele więcej rozumu.
„Choinka” mnie prawdziwie oczarowała swym blaskiem i tkliwością. Autor posłużył się świątecznym drzewkiem, by poprowadzić nas przez sentymentalną podróż do przeszłości, do tego, co choinka skrywa, co symbolizuje, o czym przypomina. Jej ozdoby poruszają serce, bo każda symbolizuje minione święta, lecz pośród gałęzi, gdzieś w głębi mamy także cienie, cienie, o których chcielibyśmy zapomnieć… lecz może, mimo wszystko, warto pamiętać…
„Czym jest dla nas Boże Narodzenie?”, czyli opowieść tytułowa, jest prośbą, delikatnym lecz stanowczym upomnieniem o byciu dla siebie dobrym. Nie jest to długo opowieść, nawet jest bardzo krótka, ale ma mocny, przejrzysty przekaz i oczywiście napisana jest fantastycznie!
„Opowieść maluczkiego krewnego” jest jedną z tych historii, po której w oku znajdzie czytelnik łzę. To bardzo smutny kawałek tekstu, w którym odnajdujemy człowieka „maluczkiego”, samotnego, ale pełnego dobrej nadziei, wiary w ludzi i we własne marzenia, nawet jeśli tylko one mu pozostały. Gorąco polecam! Piękne!
„Opowiadanie dziecięce”, to świadectwo życia i docenienie tego życia… a nie było to życie głośne, raczej ciche, ale dobre, tkliwe. Dickens cudownie pokazał nam ludzką tułaczkę, podróż, która prowadzi nas ku innym, ale w końcu prowadzi nas ku górze.
„Opowieść uczniaka” ukazuje nam człowieka, który pomimo ciężaru dnia codziennego i złych słów innych nie zatracił w sobie miłości, bo miłość prawdziwie wypełniała jego duszę i wszystkie dusze, które miały szczęście się z jego spotkać. To też przykład siły i pięknej moralności, niczym nie zachwianej, nawet nagłym przypływem gotówki.
„Opowieść niczyja” również wzrusza, a czym? A no tym, że jest niczyja, ale to nie znaczy, że jest o niczym. Wręcz przeciwnie, jest o tych, o których należy pamiętać mimo wszystko, mimo, że ich imiona już dawno zatarł czas.


„Siedmiu ubogich podróżnych” – jakże ja lubię takie klimaty! Wiecie jakie? A takie, gdy w świąteczny wieczór, przy kominku zbiera się grupka nieznajomych, opowiadają sobie różne historie, dzielą się życiem i doświadczeniem, tym co było dobre i tym co było złe i teraz, gdy jakimś sposobem znaleźli się w obcym, lecz jedynym możliwym dla nich w tę Wigilię – domu… słuchają. Słuchają opowieści nieznajomego, który postanowił wyprawić im kolację złożoną z jedzenia, napojów i ze słów. To historia o odwiecznej walce dobra ze złem, ale i o odwiecznej prawdzie, że jako ludzie zawsze będziemy należeć do tej samej rodziny, niezależnie od tego po jakiej stronie teraz się opowiadamy, na końcu i tak będziemy braćmi.
„Ostrokrzew” bardzo, ale to bardzo mi się podobał. Mamy tutaj kogoś nieśmiałego, kto w swej nieśmiałość wiele widział i wiele przeżył. Teraz trafił do zajazdu co się zowie „Ostrokrzewem” i tam przypomina sobie wszystkie inne zajazdy a także wspomina ukochaną, która złamała mu serce… lecz czy aby na pewno? I to nie wszystko, gdyż autor uraczył nas opowieściami w opowieści. Całą masą wspaniałych, niezwykłych historii, są takie prosto spod Alp, ale i prosto z dziecięcych, kochających się serduszek, które jeszcze nie znając życia, pragną tylko swego towarzystwa i nagłego acz wiecznego połączenia. Wiele w „Ostrokrzewie” czytelnik znajdzie piękna, ale i wiele smutku… i radości oczywiście.
„W wielkim świecie” Dickens próbuje nam powiedzieć, że raczej powinniśmy się dobrze zastanowić nad tym, czego pragniemy, bo gdy już to się spełni, może się okazać iż nasze marzenia przyczyniły się do naszego końca.  


„Pensjonat Pani Lirriper” ukazuje nam damę wyjątkowo poczciwą, która przygarnia do swego pensjonatu przeróżne postacie i te postacie ratuje od zguby. Jest to bardzo czuła historia o szczęściu pośród bólu, o przyjaźni, która przetrwa wszystko i o dobrym słowie, które potrafi uratować życie.
„Spadek Pani Lirripe” jest kontynuacją „Pensjonatu Pani Lirriper”. To fantastyczna opowieść o tym, że dobro wraca a rodzina jest największym skarbem jaki człowiek może podarować drugiemu.
„Doktor Marigold”, to chyba najchłodniejsza historia z tu zawartych, a przynajmniej jej początek jest wręcz mroźny i zupełnie straszny. Mamy pewnego Doktora, który doktorem wcale nie jest… a może właśnie to on jest najprawdziwszym lekarzem pod słońcem? Sami oceńcie, a ocenić będziecie mogli tylko, gdy po tę książkę sięgniecie. Ach! I mamy tutaj wisienkę, ponownie Dickens raczy nas opowieścią w opowieści – tym razem o duchu i jego słusznej sprawiedliwości.
„Mugby Junction”, czyli ostatnia z opowieści wigilijnych zamieszczonych w TOMie III, a mówiąca o tułaczce pewnego mężczyzny, który szuka drogi, ale nie wie dokąd zdąża. Czy znajdzie w końcu dom, spokojną przystań? Czy okaże się dobry dla spotykanych ludzi i dla tych, którzy go kiedyś dogłębnie zranili? Czy wybaczy? A może już dawno wybaczył? I tutaj dostajemy bonus w postaci historii o pewnym dróżniku, który wdział na torach zjawę. Warto!


Zdaje się, że to wszystko, że to koniec podróży z TOMem III i była to, zapewniam was uczciwie, piękna podróż, wzruszająca, pouczająca i bardzo, bardzo, bardzo świąteczna. Idealna na BOŻE NARODZENIE! Do tego tak cudnie wydana! Takie zachwycające, oryginalne ilustracje zawiera! Ach CZYTAJCIE!!!


10/10 czytajmy DICKENSA


tom III
seria Opowieści wigilijne
Wydawnictwo Zysk i S-ka


 π 



sobota, 21 grudnia 2019

#recenzjePi "Dziewczynka, która uratowała GWIAZDKĘ" Matt Haig


Książki Matta Haiga jak do tej pory przyniosły mi samą dziecięcą radość i pragnę, by to trwało i trwało, a niestety po „Dziewczynce, która uratowała GWIAZDKĘ” pozostała mi jeszcze tylko jedna część serii… ostatnia. Ale nie smućmy się, bo przede wszystkim jest się z czego cieszyć.
Druga część serii o GWIAZDCE, czyli wspomniana „Dziewczynka, która uratowała GWIAZDKĘ” jest równie urocza, co jej poprzedniczka i ma jeszcze więcej prześwietnych smaczków. Kompletnie się zatraciłam w świecie stworzonym piórem Haiga i kreską Moulda. Wiecie… tak bardzo się wkręciłam, że rano, gdy się budzę, po głowie chodzą mi imiona z tej historii, postacie tak mocno weszły w moje myśli! (to oczywiście na plus)


Tom II jest przeuroczy jeszcze z jednego, bardzo ważnego dla mnie powodu. Pamiętacie, że przy pierwszej części – „Chłopcu zwanym GWIAZDKĄ” pisałam, że autor nawiązał do moich ulubieńców: przewspaniałego „Władcy Pierścieni” i lubianego „Harrego Pottera”? Jak nie pamiętacie, to powtarzam, że Haig dyskretnie puścił oko do czytelników, którym te książki nie są obce. A co zrobił w „Dziewczynce, która uratowała GWIAZDKĘ?” Wprowadził Dickensa! Tak! Tak! Tego Dickensa! Tego, którego obok Tolkiena uwielbiam ogromnie! Jestem przezadowolona i fakt, że sam mistrz miał tak cudowną, ciepłą rólkę do zagrania w tej historii sprawia, że jeszcze bardziej polubiłam cały ten świat Ojca Gwiazdki.


Była jedna, no dobrze, dwie kwestie, które mi się nie spodobały w tej części i obie dotyczyły całkowicie paskudnego Pana Paskudnika. Jedna rozchodzi się o to, jak autor zakończył wątek tej postaci, a druga, że wcisnął zupełnie bezsensu i samemu sobie zaprzeczające, w ręce tego potwora Biblię, choć ów pan świąt nie uznawał i je nienawidził (tona szczęście wystąpił tylko raz i nie gra żadnej roli… to znaczy pewnie gra, ale wolę przeilczeć). To spore zaprzeczenie, zwłaszcza gdy pisze się o Świętach jakby nie patrzeć BOŻEGO NARODZENIA i na nich się (zdaje się) nieźle zarabia.


Lecz moi kochani, ja to wybaczam, bo bawiłam się wspaniale, polubiłam bohaterów, główna postać, Amelia – ma pazur, jest niepokorna, uparta, walczy o swoje! Świetna dziewczyna! I bardzo, bardzo silna.
W tej części znajdziecie trolle, wróżki, elfy, Świętego Mikołaja, odważną Amelię i śliczną… a nie, tego nie napiszę, sami przeczytajcie i zobaczcie, kto okazał się tak śliczny, że aż Ojciec Gwiazdka się zarumienił.

8/10

Nadal „Wróżka Prawdomówka” (która występuje w tej historii, jak i w tomie I) wiedzie prym i jest moją ulubienicą… a tej części ma wiele ważnego do zrobienia.


tom II
Wydawnictwo Zysk i S-ka


 π 



wtorek, 17 grudnia 2019

#recenzjePi "Chłopiec zwany GWIAZDKĄ" Matt Haig


I stała się prawdziwa magia, bo gdy tylko zaczęłam czytać, nie mogłam skończyć… takie to było czarujące, porywające, świąteczne i piękne choć czasem smutne, ale przecież jeśli coś jest czasem smutne, to wciąż może być zniewalająco cudowne. I taka właśnie jest ta książka! Zniewalająco cudowna!


Po „Wróżce Prawdomówce” wiedziałam, że muszę poznać inne historie, które wyszły spod pióra Matta Haiga, który na całe szczęście ściśle współpracuje z doskonałym ilustratorem Chrisem Mouldem. Gdy tylko w moje łapki trafił „Chłopiec zwany GWIAZDKĄ” pisnęłam z zachwytu, choć gdy otworzyła książkę, początkowo nieco się zawiodłam, bo przygotowałam się na opowieść wierszowaną (tak jak to było w przypadku „Wróżki Prawdomówiki”) tu jednak mamy prozę w czystej postaci. Lecz to nic! Moje obawy były kompletnie niepotrzebne, a już po pierwszym zdaniu wiedziałam, że będę zachwycona.
W tej świątecznej opowieści czuć pewne inspiracje autora wielkimi i znanymi. Poczułam „Władcę Pierścieni” (głównie w nazewnictwie), oraz „Harrego Pottera” (trochę w nazewnictwie, ale też i w opisie Elfowego Jaru). Podkreślam jednak stanowczo, że nie jest to forma jakiegoś bezczelnego zżynania, ale raczej figlarne, urocze puszczenie oka do czytelnika, który załóżmy że wspomniane fantastyczności lubi, zna i podziwia. Dla mnie to było przemiłe i zrobiło mi się cieplutko na serduchu.


„Chłopiec zwany GWIAZDKĄ” opowiada historię pewnego samotnego i smutnego dzieciaka o imieniu Mikołaj, który mimo swej biedy wierzy, mocno wierzy, naprawdę mocno wierzy w elfy i magię świąt. Ma on malutką przyjaciółkę Miikę, która jest zwykłą, ale jakże niezwykłą w oczach chłopca, myszką. Tata Mikołaja jest ciężko pracującym drwalem, zaś jego mama.. niestety nie żyje. Mikołaj ma również okropną ciotkę, która jest jednak tak bardzo okropna, że nie będę o niej tutaj dużo pisać. A to wszystko jest dopiero początkiem wspaniałej przygody.
Ach i pamiętajcie : „NIEMOŻLIWE” to stare elfie przekleństwo, więc nie przeklinajcie, bo to bardzo nieładnie i niegrzecznie, a tylko grzeczne dzieci znajdą pod choinką prezenty w te święta.


I ilustracje!  
m e g a – c u d o w n e – z a c h w y c a j ą c e – p o w a l a j ą c e
I nawet nie drażniło mnie nazwanie tej książki prawdziwą opowieścią o Świętym Mikołaju (a wiemy, że Święty Mikołaj był postacią historyczną). To jest po prostu tak oryginale, tak świeże i czułe (trochę groźne), że można tylko kochać i czytać jednym tchem.

POLECAM   

8/10


tom I
Wydawnictwo Zysk i S-ka



 π