Łączna liczba wyświetleń

poniedziałek, 31 sierpnia 2020

#recenzjePi "Najwyższy lot" Antoni Ferdynand Ossendowski


O pewnych książkach trudno pisać i tak właśnie jest z "Najwyższym lotem" Antoniego Ferdynanda Ossendowskiego. Wciąż w gardle mam sucho i czuję smak smutku, wielkiej goryczy, lecz i dumy, ogromnej, nieopisane dumy z tych chłopców, z tych mężczyzn, z tych kobiet, którzy odbyli "najwyższy lot" i choć polegli, to zwyciężyli.


Książka ów jest zbiorem 28 krótkich opowiadań, można by rzec "opowiadań do śniadania". Nic bardziej mylnego. Nie ma w nich lekkości - i nie mam na myśli stylu, bo on jest, jak to u Ossendowskiego WSPANIAŁY. Nie ma w nich powierzchowności, choć niektóre liczą zaledwie trzy kartki. I nie znajdziecie w nich odpoczynku, choć ich bohaterowie odpoczywają w wieczności. To przejmujące historie zwykłych ludzi, którzy odznaczyli się niezwykłą odwagą. Te piękne serca zasługują na to, byśmy się o nich dowiedzieli. Oni wywalczyli nam wolną i niepodległą Polskę. Oni za nas umierali i nie ma w tych słowach ani grama przesady.


Niektórzy mogą zarzucić tym tekstom patos. Ja się pytam: jakim prawem? Czy Ty, czytelniku, co siedzisz sobie teraz wygodnie na kanapie z kubkiem kawy, oddałeś życie za cokolwiek? Czy przelałeś krew za Ojczyznę? Za dom, w którym wygodnie mieszkasz? Za dom, w którym mówisz po polsku - nie po rusku, nie po niemiecku - po POLSKU?! Otóż widzisz... nie. I ja i Ty tego, na szczęście, nie musieliśmy czynić - więc nie czepiajmy się patosu, który komu jak komu, ale IM się należy.


Bardzo się cieszę, że Wydawnictwo Zysk i S-ka nie zapomniało o tych bohaterach, że postanowili wznowić "Najwyższy lot" właśnie teraz, w 100 rocznicę Cudu nad Wisłą. Bitwa Warszawska ocaliła nie tylko Polskę, ale i całą Europę (choć oni guzik o tym mają pojęcia) przed bolszewizmem, czerwoną, krwawą ideologią, która z hasłami równości kradła, paliła, gwałciła i mordowała. Musimy pamiętać! To nie jest nasza dobra wola - to nas OBOWIĄZEK!


Ossendowski w tych opowiadaniach bohaterów wymienia z imienia i nazwiska - każdy może wpisać w goole te imiona i zobaczyć twarze tych, co polegli. Oczywiście nie wszystkie twarze odnajdziecie, bo ileż to twarzy przykryła ziemia? Lecz patrzcie, szukajcie, bierzcie przykład z tych, co tak ukochali ziemię, po której my teraz możemy lekko chodzić. Trudno mi pisać o każdym z opowiadań, ale gwarantuję, że przy każdym wzruszenie przypływało silną falą. Wymienię to, co wyryły się najsilniej w moim polskim sercu: "Matka", "Tablica w Jaśle", "German Olczak", "Potomek Carów", "Zaorana mogiła", "Loluś Grajek" i wreszcie jedyne opowiadanie pisane w pierwszej osobie "A było ich stu trzydziestu czterech...", którego to dopełnieniem jest następne "Na szczucie Tannu-Ołu". Lecz każde jest piękne i choć Ossendowski, rzecz naturalna, ubarwił te historie fabularnie, to moi drodzy - tak było, oni polegli za Polskę.


Wspaniały zbiór, który napełnia mnie dumą, ale i narzuca obowiązki, a pierwszym z nich jest PAMIĘĆ. 

 9/10 
Wydawnictwo Zysk i S-ka 
π

niedziela, 30 sierpnia 2020

#recenzjePi "Podróże Gullivera" Jonathan Swift


Oczywiście słyszałam o tej książce wiele i oglądałam ekranizacje, ale przyznaję, że dopiero teraz z uwagą ją przeczytałam i chylę czoła dla autora. "Podróże Gullivera" są opowieścią niby "zabawną", ale w rzeczywistości wstrząsającą, dlatego też cieszę się, że właśnie teraz ją przeczytałam, gdy już jestem osobą dojrzałą i mogę w pełni podziwiać kunszt Swifta, jego bystre oko i cięty język, oraz bezpośredniość aż do bólu.


Narrator Gulliver, lekarz - podróżnik snuje opowieść o swoich niezwykłych przygodach w niezwykłych krainach, gdzie spotykał doprawdy niezwykłych ich mieszkańców. Zaczynamy od znanego i częstego motywu ilustracyjnego (chyba najczęstszego) a mianowicie wizycie bohatera w królestwie Lilliputu, gdzie wojny toczy się o jajko. Następnie Następnie przenosimy się do krainy olbrzymów Brobdingnag i tu z kolei dostajemy solidną krytykę ludzkiego plemienia. Wreszcie unosimy się w powietrze, na fruwającą wyspę Laputy, by pośmiać się z głupoty mędrców i niepraktyczności akademii (jakież to aktualne). Na koniec trafiamy do plemienia nieznającego przemocy i imponującego Gulliverowi - Houyhnhnmów, by powrócić do ojczystej Anglii, co stała się naszemu bohaterowi cierniem w oku.


"Podróże Gullivera" są tak naprawdę genialną satyrą społeczno-polityczną, w której autor obnaża absurdy rządów, prawa, braku sprawiedliwości i ludzkiej małości. Gulliver nie jest postacią, którą się lubi, bywały nawet momenty, że się nim brzydziłam, ale zdecydowanie jest głosem doskonale opisującym zepsucie wielkich i, jak już wspomniałam wyżej - głupotę mędrców. Owszem, mamy tutaj humor, lecz jest to humor gorzki, można wręcz rzec - nieśmieszny, ponieważ ujawnia nasze wady, wady ludzkiej natury, jej niepojęte okrucieństwo, szybkość w wydawaniu pochopnych sądów, zadziwiającą zdolność w tworzeniu nowych praw i obowiązków, oraz niepraktyczność. Najbardziej jednak uderzyła mnie trafna diagnoza uniwersytetów, akademii, które wymyślają bzdurne kierunki studiów, kreują zmyślonych profesorów i tym samym marnują nie tylko lata studiów studenta, ale wpływają katastrofalnie na całe jego dalsze życie.


Ta książka, do bólu prawdziwa i do bólu aktualna powinna posłużyć za przestrogę, lub bicz do opamiętania się. POLECAM tylko ostrzegam, że po tej lekturze spojrzenie w lustro może wywołać w Was mieszane uczucia.


Jedna z najbłyskotliwszych społeczno-politycznych satyr... wiecznie aktualna - to nie bajka dla dzieci, to nie "miłe podróżowanie", lecz opowieść o ludzkiej głupocie. 
 
9/10 
Wydawnictwo Świat Książki 
 π

piątek, 28 sierpnia 2020

#recenzjePi "Marzycielki" Jessie Burton


Pierwsze, na co zwracamy uwagę i sprawdza się to w przypadku każdego, bez względu na system oceniania książek i bez względu na to, co sam o tym mówi - jest wygląd książki. Dlaczego? Bo najpierw patrzymy, potem dotykamy i na końcu czytamy - taka nasza biologia, taki nasz urok. Oczywiście najważniejsza jest treść, to nie ulega wątpliwości, jednak jeśli chodzi o książki dla dzieci, to cóż... oprawa ma znaczenie, często decydujące. A jak jest w przypadku "Marzycielek" Jessie Burton? Hmmm... jest WSPANIALE!


To przepięknie wydana baśń dla dziewczynek, choć nie tylko dla dziewczynek, bo ona jest po prostu dla kobiet. Wszystkich! Małych i dużych, starych... no dobrze: dojrzałych i młodych. Macie babcię, która kocha czytać? Kupcie jej "Marzycielki"! Będzie zachwycona. Macie córeczkę? Kupcie jej "Marzycielki" i razem z nią czytajcie. Macie żonę, która kocha piękne opowieści? Mężu! Kup jej "Marzycielki". Oczywiście, to nie jest tak, że totalnie zakochałam się w tej książce. Nie, nie. Styl autorki... pozostawił mnie w zadziwieniu. Spodziewałam się świetnie skrojonej - słownie - historii... a dostałam raczej prosto napisaną baśń. Może to i dobrze, bo baśnie właśnie takie są, ale jednak odczułam pewien ucisk w piersi. Chciałam czegoś więcej. Nie oznacza to, w żadnym razie, że książka jest napisana źle. Ona jest napisana dobrze (cały czas mowa jest o stylu). To porządnie przedstawiony świat, który łapie kontakt z czytelnikiem.


Więc teraz przyszedł czas na treść. O czym są "Marzycielki"? Jasne jest, że są o marzycielkach. A kim one są? Dwunastoma siostrami, królewskimi córkami, które po śmierci matki mają ciężkie życie z ojcem, władcą Kalii. Król Alberto postanowił "chronić" swoje dzieci przed światem, czyli w rzeczywistości zamknął je w zamku, ograniczył ich wolność i potraktował jak cenne klejnoty, które najlepiej trzymać w sejfie. Jak nie trudno się domyślić, dziewczyny nie były z tego zadowolone, stały się nieszczęśliwe i pragnęły powrotu "do żywych". Tutaj zaczyna się cała akcja, w pokoju bez okien, gdzie tuzin kobiet próbuje poradzić sobie z osamotnieniem i więzieniem.


Jessie Burton pod płaszczem baśniowej opowieści pragnie pokazać, że dziewczę nie musi wyjść za mąż za księcia, że to nie jest jedyna droga do spełnienia. Snuje historię sióstr, które nie potrzebują męskiej pomocy, by zwyciężyć, by się zrealizować. Same potrafią o siebie zadbać, są mądre, sprytne i silne. Mają też jeszcze jedną przewagę nad ojcem - WYOBRAŹNIĘ. Bardzo podoba mi się ta koncepcja. "Marzycielki", to tak naprawdę współczesna baśń o buntowniczkach, o kobietach, które chcą wyłącznie móc być sobą. Całość by mnie nawet tak nie ujęła, gdyby nie końcówka i to nie ta przewidywalna (bo ta baśń, jak to baśnie, jest bardzo przewidywalna), ale ta końcówka końcówka. To, co dzieje się już na ostatniej niemal stronie - to mnie zauroczyło i dlatego też moja ocena jest aż tak wysoka. Można powiedzieć, że nie pokochałam tak sióstr, jak inni recenzenci, że nie ujęła mnie aż tak ta opowieść - ale właśnie ten koniec dodał całości znaczenia i pokazał, że tylko my, ja i ty, mamy tę moc, tę siłę i ten klucz do własnego szczęścia.


Wrócę teraz, na chwilę, do wydania, które jest obłędne. Wszystko mi się w tej książce, przynajmniej pod względem wizualnym, podoba. Twarda oprawa, przyjemna w dotyku, piękny, najwyższej jakości papier i ILUSTRACJE! One dopiero wymiatają. Angela Barrett ma oko! Ma rękę! Ma talent! Genialnie zobrazowała "Marzycielki". W jej dziełach jest głębia, pewna nostalgia, smutek i nadzieja zarazem. Cudownie to wyszło! Oczywiście polecam, ale to chyba było jasne od początku mojej recenzji. Wydawnictwo Literackie spisało się na medal. Nawet jeśli chodzi o tytuł, który nie jest wiernym tłumaczeniem. Oryginał brzmi "Restless Girls", czyli "niespokojne", "bezsenne" - lecz to by nie brzmiało i tak nie przyciągało. "Marzycielki", to piękny, i przede wszystkim oddający treść - tytuł. 

 8/10 
Wydawnictwo Literackie 
π

czwartek, 27 sierpnia 2020

#recenzjePi "Mysie przysmaki" Arnold Lobel


Po "Mysich bajeczkach" przyszedł czas na "Mysie przysmaki". Książeczka, jak jej poprzedniczka, krótka, pięknie wydana, lekka w treść i klimatycznie zilustrowana. Arnold Lobel po raz kolejny zabiera nas do małego, mysiego świata i tym razem pokazuje ich spryt i zadziwiającą zdolność wychodzenia z trudnych BA niebezpiecznych sytuacji bez szwanku. Poznajemy mysz, która czyta sobie pod drzewem książkę, a tu nagle zjawia się okropnie głodna łasica i postanawia z niej zrobić zupę. Straszne! Cóż to biedactwo teraz pocznie. Myszka taka mała, a łasica taaaka duża. Lecz nie martwicie się bardzo, bo myszy, jak wiemy z pierwszej części, potrafią bajać. Nasza bohaterka opowiada więc łasicy cztery historie, które zupie mają dodać smaku. Trochę to trąci "Jasiem i Małgosią", ale tylko trochę i nie jest to zarzut.


Jedno mnie jednak zastanawia, a właściwie dwie rzeczy mnie zastanawiają. Dlaczego, u licha, zdecydowano się na tytuł "Mysie przysmaki", gdy w oryginale brzmi "Mysia zupa" i uważam, że o wiele, wiele lepiej pasuje. Po drugie, to nadęte hasełko na okładce (zarówno "Mysich bajeczek", jak i "Mysich przysmaków") "W przekładzie Wojciecha Manna. Słuchajcie, to są szalenie proste zdania, które przełożyłby uczeń pierwszej klasy (nie żartuję!) i nie jest to żadna ujma dla książki, bo one takie mają być, ale dla Manna już raczej brzmi to komicznie. Ewidentny zabieg marketingowy, który ma przyciągnąć konkretnego czytelnika. Cóż...


Lecz wróćmy do książeczki, bo ona jest przemiła i zabawna. Chyba nawet trochę bardziej podobała mi się od poprzedniczki. Uwielbiam w niej ilustracje! Są takie starodawne, pachną historią, mają w sobie magię minionych czasów. Pamiętajmy, że jest to prosty język, bo jest to skierowane do malutkiego czytelnika, który będzie je słuchał przed snem. One się naprawdę w takiej formie sprawdzają. Dzieci je lubią i dodatkowo poznajemy klasykę. POLECAM - drodzy rodzice, czytajcie dzieciom. Książeczki te również idealnie sprawdzą się na prezent, bo są zwyczajnie ŚLICZNE. 
  
7.5/10 
tom II 
Wydawnictwo Literackie 
π

środa, 26 sierpnia 2020

#recenzjePi "Mysie bajeczki" Arnold Lobel


Ta niepozorna książeczka, jest nie tylko urocza treścią, ale i prześlicznie wygląda. "Mysie bajeczki" mnie zaskoczyły lekkością i swym idealnym dopasowaniem na DOBRANOC. Dzieci uwielbiają te opowieści i ja je doskonale rozumiem! Jest w nich ciepło kominka, ciepło głosu taty i wreszcie ciepło domu, kończącego się dnia, zapach wykrochmalonej pościeli.


Już coś niecoś wspomniałam o wydaniu, ale zatrzymam się przy tym temacie nieco dłużej. Otóż "Mysie bajeczki" wydano w twardej oprawie, na przyjemnym, świetnej jakości papierze. Efekt jest znakomity! Trzymanie tej książki w dłoniach wywołuje uśmiech na twarzy. Oprawa przypomina stare księgi, jest w tym historia, jakaś trudna do uchwycenia moc, która z miejsca przenosi zarówno dzieci jak i dorosłych w magiczny świat - świat baśni.


I oczywiście ilustracje, o których grzechem byłoby nie wspomnieć. Są niby takie proste, takie zwyczajne, niewydumane, a takie dobre! Uwielbiam ich kolorystykę, a kreska jest klasyczna, jak w starych baśniach. Ponadto autor bawi się z czytelnikiem. Ilustracje nie są tylko dodatkiem do tekstu, ale są z nim nierozerwalnie złączone, dopełniają go i wręcz stają się słowami, tymi niewypowiedzianymi, błąkającymi się po zakamarkach dziecięcego umysłu. Tak oto płynnie przechodzę do treści. Co z nią? "Mysie bajeczki" są proste, dosłowne, nieskomplikowanie... ktoś mógłby napisać, że zwyczajne, ale to by nie była prawda. Właśnie w tej prostocie tkwi największa siła, a w tej dosłowności klucz do serc dzieci.


Arnold Lobel przenosi nas do mysiego domku, gdzie tata, przed snem, opowiada swoim siedmiu pociechom siedem bajek. Pisarz z miejsca kupił mnie tym zabiegiem ojcowskiej miłości i troski. To się nie mogło nie udać! Moją ulubioną bajeczką jest "MYSZ I WIATR", ale każda jest ciekawa i sprawdza się idealnie jako czytanka na dobranoc. Oczywiście polecam tę książkę. Drodzy rodzice - dzieci będą zachwycone, gdy ją im kupicie i CO WAŻNIEJSZE, gdy będziecie im ją czytać przed snem. 
  
7.5/10 
tom I 
Wydawnictwo Literackie 
π

poniedziałek, 24 sierpnia 2020

#recenzjePi "Mroczna materia" Blake Crouch


Sięgnęłam po tę książkę ze względu na wspaniałe, wręcz rewelacyjne recenzje, które czytałam i oglądałam i choć nie jestem tak entuzjastyczna, jak inni, to doceniam tę pozycję i dostrzegam szereg jej zalet. "Mroczna materia", a właściwie to "Ciemna materia" (nie wiem dlaczego zdecydowano się na słowo "mroczna", bo w istocie chodzi o "ciemną materię", czyli wielką kosmiczną niewiadomą, a w oryginale właśnie tak jest), to thriller, u którego fundamentów tkwi fantastyka naukowa. Połączenie bardzo ciekawe i Blake Crouch wykorzystał całkiem dobrze to, co dała mu fizyka i astronomia.


Autor prezentuje lekki, "thrillerowy" styl, który dostarcza świetnej rozrywki. Konstruuje on krótkie i "szybkie" zdania, które nadają akcji dynamiczny bieg. Pisarz zastosował narrację pierwszoosobową, i jest to tutaj jak najbardziej zrozumiałe. Główny bohater Jasno prowadzi normalne życie, przeciętne. Ma żonę i syna, uczy fizyki na uczelni, jest zmęczony i czasem czuje, że stać go było na więcej... i to więcej "puka do drzwi" i pyta, czy jest szczęśliwy... Jest? Aby poznać odpowiedź, musicie przeczytać książkę. Nie mogę wiele pisać o niej, bo wszystko będzie spoilerem. Niektórzy w recenzjach wyrażali ogromne zaskoczenie całością i końcem... ja z nimi tego zaskoczenia nie dzielę, ponieważ obecne w tej książce teorie są mi znane i to od strony... powiedzmy, że bardziej naukowej. Jednak ci z was, dla których fizyka i astronomia jest raczej nieznajomym z sąsiedztwa sądzę, że będą zachwyceni i zapragną zgłębiać temat.


Podkreślam, że książkę tę można traktować wyłącznie jako rozrywkę, ewentualnie wstęp do dalszych rozważań i poszukiwań odpowiedzi. Zdecydowanie zachęca do poczytania więcej o tym, czym jest "ciemna materia", o teoriach takich jak "wieloświaty", inne wymiary itp. Mamy tutaj także sławnego KOTA Schrödingera, czyli teorię, co do której mam raczej dystans i uważam, że jest to teoria życzeniowa i wynika z naszych ograniczeń poznawczych, a nie z rzeczywistych możliwości, które rzekomo roztacza.


Uważam, że Blake Crouch zrobił coś fajnego, coś co nie jest tylko thrillerem i coś, co zadaje pytania o sens, o cel i o szczęście. Podoba mi się w tej książce, chyba bardziej niż warstwa "niby-naukowa", właśnie ta psychologiczna rozkmina głównego bohatera. Pozwala także czytelnikowi zacząć doceniać to, co ma... a to chyba spora zaleta. Cóż... polecam "Mroczną materię", bo potrafi zamącić w głowie, ale zdecydowanie większe wrażenie wywrze na tych, co (jak już wspomniałam) z fizyką i astronomią nie mieli do tej pory po drodze. Jestem ogromnie ciekawa waszego zdania o tej książce. 

7/10 
Wydawnictwo Zysk i S-ka 
 π

sobota, 22 sierpnia 2020

#recenzjePi "Benjamin Franklin" Walter Isaacson


Po pierwsze, bardzo lubię biografie, a już naprawdę lubię dobre biografie i ta na pewno taką dobrą biografią jest. Waltera Isaacsona słusznie nazywa się najlepszym współczesnym biografem... choć nie wiem, czy faktycznie jest najlepszy, ale jest znakomity, to pewne. Potrafi snuć opowieść o życiu jednostki w sposób, w jaki robią to pisarze, którzy pragną wiecznej chały dla swoich fikcyjnych bohaterów. Co ważniejsze jednak, Isaacson stara się niczego nie pominąć, dba o każdy szczegół i dzięki temu tworzy obraz postaci, którą "wziął na warsztat" możliwie jak najbardziej prawdziwie. Oczywiście przez karty taj książki przebija jego podziw do Benjamina Franklina i choć bywa w stosunku do niego krytyczny np.w kwestii niewolnictwa, to widać, że całkowicie zgadza się z nim światopoglądowo, a rzeczy, które np. ja bym raczej, może nie potępiła, ale miała do nich słuszny dystans - gloryfikuje, chociażby masonerię i jej rolę w tworzeniu się niepodległości Stanów Zjednoczonych. U niego ta rola jest marginalna, a dobrze wiemy, że wolnomularze mieli ogromny wpływ na to, jak Stany wyglądają i nie była to wyłączne nieszkodliwa grupka dobroczyńców. Ogromnie podobał mi się sposób przedstawiania Franklina czytelnikowi, to jak autor podzielił książkę, jak mądrze dawał oddech w rozdziałach nazywając ich poszczególne części. To pozwalało nie tylko utrzymać moją uwagę, ale i się nie zmęczyć.


Przyznaję, że o Franklinie przed przeczytaniem tej biografii wiedziałam tylko tyle, że był jednym z Ojców Założycieli Stanów Zjednoczonych i że był wpływowym masonem i wielkim politykiem, a to nie była wiedza zbyt obszerna. Dzięki tej pozycji poznałam Franklina od innej strony i doceniłam chociażby jego geniusz naukowy. Wiecie, że to on wynalazł dwuogniskowe okulary? Piorunochron również jest jego zasługą! A to tylko dwa z wielu innych osiągnięć na gruncie naukowym. Benjamin Franklin przyczynił się także do rozwoju intelektualnego społeczeństwa, bo to on zainicjował wypożyczanie książek, także stworzył ochotniczą straż pożarną. Najbardziej jednak zaimponował mi swoją spostrzegawczością i logicznym myśleniem - w kwestii przeziębienia odkrył, że ludzie zakażają się od siebie nawzajem, a nie z powodu zimnego powietrza! W tych czasach to było naprawdę coś.


Oczywiście Franklin był przede wszystkim genialnym politykiem i co za tym idzie świetnym manipulatorem. Maił usta pełne złotych myśli, pięknych hasem, ale ja nie oceniam jego moralności jakoś specjalnie wysoko. Potwierdzeniem jest chociażby jego chłodne usposobienie, że tak to nazwę "rodzinne". Był zimnym mężczyzną, da którego porywy serca nie miały większego znaczenia, choć pozwalał sobie im czasem ulegać, ale zawsze z głową. Żonę traktował raczej z dystansem, spędzał z nią mało czasu, podróżował i choć wspaniale się o niej wypowiadał i cenił ją w listach.... to zawsze na odległość. Nie było go nawet przy niej, gdy umierała. Tak, sądzę, że Franklin był większym egoistom niż przeciętny Kowalski... ale chyba to jedna z cech ludzi sukcesu, więc trudno brać ją całkowicie za wadę. Zapewne nie byłby tym, kim ostatecznie się stał, gdyby nie jego wyrachowanie. Miał jednak coś, co mi się bardzo podobało - poczucie humoru. Prawdziwe, mądre i niewydumane poczucie humoru. Zawsze twierdziłam, że poczucie humoru jest cechą ludzi inteligentnych - Franklin jest na to dowodem. Posiadał również lekkie pióro, co tu by nie pisać... był świetnym mówcą i dziennikarzem. Jego listy prezentują błyskotliwy umysł i cięte riposty WŁAŚNIE potrafił się odcinać, odgryzać w sposób uprzejmy, ZAWSZE uprzejmy, ale mocny i taki, że... no wiecie... idzie w pięty.


Ogromnie miłym akcentem w ów biografii jest nasz akcent - polski. Mianowicie Benjamin Franklin cenił i wstawił się za Pułaskim, którego nazwał hrabią, choć hrabiom nie był, tylko dlatego, by wzięto go do służby w amerykańskiej armii, gdzie jak wiemy stał się genialnym generałem, bardzo zasłużonym dla Stanów Zjednoczonych. Za to Franklin ma u mnie wielkiego plusa, ale oczywiście nie tylko za to. Podziwiam tego człowieka, jego determinację, to jak sobie w życiu poradził - zazdroszczę mu siły i umiejętności. Bez wątpienia odznaczał się genialnym umysłem i Ameryka byłaby zez niego inna... kto wie, czy byłaby tą Ameryką, którą znamy teraz. Na koniec wrócę jeszcze do samego Waltera Isaacsona i tego, jak dobrze napisał tę biografię. Dzięki jego talentowi dostałam tekst bogaty w informacje nie tylko polityczne, ale i powiedzmy obyczajowe, odwiedziłam francuskie dwory i angielskie towarzystwo. Mogłam przyglądać się narodzinom amerykańskiej niepodległości, ale i narodzinom dzieci. To była miła i pouczająca podróż, na którą i was namawiam.


PS No i to wydanie jest bardzo ładne! W środku znajdziecie ilustracyjny dodatek, portrety Franklina i jego rodziny, dom, w którym mieszkał za maleńkości, szkice jego wynalazków i inne interesujące rzeczy. Okładka zaś ma w sobie siłę, przyciąga wzrok i cieszy oko. 

 8/10 
Wydawnictwo Zysk i S-ka 
π

czwartek, 20 sierpnia 2020

#recenzjePi "Czarnoksiężnik z Archipelagu" Ursula K. Le Guin


Największą krzywdą, jaką można było zrobić tej książce, było zestawienie jej z "Władcą Pierścieni" - a zrobił to w PRZEDMOWIE do "Czarnoksiężnika z Archipelagu" (w jednym z wydań) Stanisław Lem (którego uwielbiam i bardzo cenię). Lecz to nie wszystko, co Lem zrobił, bo on stwierdził, że ów fantasy Ursuli K. Le Guin jest lepsze, a przynajmniej jemu bardziej się podobało od dzieła Tolkiena! Nie wiem, czy zrobił to na złość autorce cyklu Ziemiomorze, by zemścić się za jej cierpkie słowa o nim, czy naprawdę tak uważał... mam nadzieję, że jednak tak nie uważał, bo to absurd. I nie muszę tu być miłośniczkom Tolkiena, by to stwierdzić. "Czarnoksiężnik z Archipelagu" jest prosty zarówno w konstrukcji całej fabuły, która skupia się na jednym bohaterze, jak i prosty narracyjnie, podczas gdy Władca, to skarbnica, kopalnia labiryntu historii, bohaterów, ideałów, moralności... długo by tak wymieniać. To jest po prostu nieporównywalne i nawet trochę dziwię się, że Ursula jest aż tak cenioną pisarką fantasy. Uważam, że "Czarnoksiężnik z Archipelagu" może oczarować czytelników w przedziale od 15 do powiedzmy 20 roku życia... ewentualnie 25, ale nie wyżej, chyba że nic taki czytelnik (starszy) nie czytał wcześniej i nie ma żadnego doświadczenia z fantasy. Główny bohater właśnie jest w takim wieku (15-19), choć gdy zaczynamy jego przygody, poznajemy go jako dzieciaka, bez matki z surowym ojcem u boku i mocami magicznymi, które już za malucha się w nim objawiały. Potem śledzimy jego postępy w szkole czarnoksięstwa (ta część kojarzy się ogromnie z Harrym Potterem, tylko że u Ursuli nie ma mowy o poczuciu humoru! - nie wiem dlaczego ta książka jest tak do kości na serio! nie uświadczycie tam ani kropelki dowcipu). W tej szkole ma oczywiście wroga, z którym się siłuje na moce, lecz z mojej perspektywy to dość naiwne. Książka robi się ciekawa dopiero gdy młody czarnoksiężnik szkołę opuszcza, a jego przygody, pełne smoków (i nawet Gra o Tron się kłania dość mocno - oczywiście Ursula była pierwsza... ma się rozumieć), czarownic, nawet duchów i magicznych zwierząt przykuwają uwagę czytelnika - umiejętnie, ale bez szału. Wydaje mi się, że miałam zbyt wygórowane oczekiwania względem tej historii. Spodziewałam się dzieła, może nie na miarę Tolkiena, ale chociaż odrobinę zbliżonego - przynajmniej intelektualnie, a dostałam raczej zbiór złotych myśli, typu: (1) nawet głupstwo w rękach głupca jest niebezpieczne (2) aby słyszeć, trzeba milczeć ... i takie tam. Oczywiście to miłe, ale jak ma się do mądrości i głębi, którą w każdym swym dziele przekazywał Tolkien? Nijak... Muszę jednak zaznaczyć, że ja tę książkę doceniam i wysoko oceniam. Dlaczego? Chociażby dlatego, że nie mamy tutaj żądnego przekleństwa (współczesne fantasy, mam wrażenie, że jeśli nie ma inwektyw, to autor uważa, że jest słabe), nie ma nieuzasadnionego okrucieństwa, przemocy bez sensu, wyłącznie dla samej przemocy, seksu i wulgarnych scen... Brawo za to, bo cała opowieść o czarnoksiężniku z Archipelagu jest miła i przyjemna w odbiorze - choć nie genialna. Jak mogę podsumować ten pierwszy tom (możliwe, że w przyszłości sięgnę po następne - nie wykluczam takiego scenariusza)? Cóż, jest to opowieść o poszukiwaniu siebie, o dojrzewaniu. Autorka skupia się na jednym bohaterze i prowadzi nas przez jego proces wzrostu, nabywania pokory i odpowiedzialności. To przyjemna lektura, którą cenię za delikatność i metafory (choć są czasem siermiężne, ale zdaję egzamin i z pewnością trafią do dojrzewającej młodzieży). Nieco wkurzają mnie dialogi, które raczej nie są dobrze napisane i przebija przez nie zawsze wielki patos - pamiętajmy, że nasz bohater ma 15-19 lat... no i ten brak poczucia humoru... boli. Lecz to dobra książka - możliwe, że jestem na nią już za stara, ale to raczej moje mocne doświadczenie z Tolkienem nie pozwala mi zachwycać się tym utworem. Ogólnie polecam, szczególnie młodzieży. 

7.5/10 
cykl : Ziemiomorze 
tom I 
Wydawnictwo Pruszyński i S-ka 
 π

wtorek, 18 sierpnia 2020

#recenzjePi "O czym szumią wierzby" Kenneth Grahame


Jeśli, jakimś cudem, jeszcze nie znacie tej książki, to wiedzcie, że ominęło was coś cudownego. Lecz nie martwcie się! Ona czeka na półkach księgarskich i kusi swym pięknem, a jest wyjątkowo piękna, zwłaszcza w tym wydaniu, które może zasilić biblioteczkę każdego fana najlepszej literatury dzięki Wydawnictwu Zysk i S-ka!


Oczywiście to było moje kolejne spotkanie z tą wybitną baśnią. Pierwszy raz poznawałam ją w wieku dziecięcym, gdy to moi rodzice czytali mi ją do poduchy. Potem zakochałam się w serialu, takim gdzie bohaterowie byli lalkami - podobnie jak w Misiu Uszatku - ogromnie wam polecam także ten serial, lecz najpierw KONIECZNIE książka. "O czym szumią wierzby" to samo dobro, począwszy od historii, poprzez wspaniały, mistrzowski język, a teraz kończąc na niezwykle klimatycznych, idealnie pasujących ilustracjach Ingi Moore. Zacznę może od tych ilustracji.


Inga Moor stworzyła coś wybitnego, coś, co przenosi nas w świat opisywany tak malowniczo przez Kennetha Grahame'a... Ja z miejsca poczułam się gościem w domku Szczurka, Krecika, Borsuka i rzecz jasna Pana Ropucha. Nie jestem w stanie opisać piękna tych obrazów, a wiele z nich zajmuje dwie strony, rozkładówkę, co tworzy wspaniały efekt i pozwala w pełni radować się każdym szczegółem, a szczegółów jest moc! Wszystko to zaserwowano nam na papierze, że tak się wyrażę, z najwyższej półki. Ta książka to dzieło nie tylko literackie, ale śmiem twierdzić, że również jest dziełem sztuki. Nie zapominajmy o eleganckiej tasiemce - zakładce, która dodaje całości należnego jej dostojeństwa.


Lecz treść! To ona jest zawsze najważniejsza - a w tym przypadku jest wybitna. Kenneth Grahame stworzył świat, do którego z przyjemnością bym się przeniosła i z przyjemnością zamieszkałabym z tymi uroczymi, pełnymi wdzięku, mądrości, dobra i piękna bohaterami. Jak ja bym się do nich przeniosła! Nawet nie macie pojęcia! Pisarz zaprezentował najpiękniejszy styl, który nazwałabym, sądzę że słusznie, baśniowym w pełni tego słowa. Jeśli miałabym porównać jego sposób snucia opowieści do innego autora, to wybrałabym bez wahania Dickensa. O tak! Mamy tu dickensowski styl i jest to oczywiście ogromna pochwała. Obaj autorzy pisali barwnie, klimatycznie, potrafili doskonale oddać charaktery swoich bohaterów i przekazać na kartach sowich książek angielski klimat i angielską mentalność. Perełki!


Kenneth Grahame ponadto ofiarował nam wielkie poczucie humoru - były takie momenty, że śmiałam się do łez (Krecik i Szczurek w środku lasu, gdy śnieg padał z najlepsze a nasz Krecik na coś nastąpił i zrobił sobie kuku... ten moment jest mistrzostwem świata, ta ich rozmowa jest arcyzabawna, ale i arcyurocza). Lecz nie tylko do łez się śmiałam, ale również do łez się wzruszałam. Dostajemy tu prawdziwą mieszankę wybuchową najpiękniejszych emocji, najprawdziwszych zachwytów. KOCHAM TĘ KSIĄŻKĘ! Jeśli nie czytaliście, koniecznie to nadróbcie i wy MŁODZI i wy STARZY - WSZYSCY! Takie baśnie powinno się czytać dzieciom, takie baśnie powinni czytać wszyscy. Jeśli zaś czytaliście już kiedyś tę opowieść, o chyba jednym z najcudowniejszych tytułów pod słońcem, zróbcie to ponownie. Wróćcie do tego świata i ogrzejcie się w blasku borsuczego kominka, pozwólcie by Pan Ropuch ugościł was w swojej posiadłości i zabawił jakąś niestworzoną opowieścią, lecz przede wszystkim poznajcie przyjaźń Szczurka i Krecika, ich wzajemną relację, o której każdy marzy, ale niewielu w życiu jej doświadcza.


"O czym szumią wierzby", to wspaniała, wzruszająca historia o przyjaźni, o miłości o od dobru, które w końcu zawsze zwycięża. BŁAGAM WAS przeczytajcie, BŁAGAM WAS poznajcie na nowo! 

10/10 
arcydzieło literatury 
Wydawnictwo Zys i S-ka 
π

piątek, 14 sierpnia 2020

#recenzjePi "WYSPA DOKTORA MOREAU" Herbert George Wells


Książka, którą właśnie skończyłam, jest z rodzaju tych wstrząsających BA! obrzydliwych i jeszcze z rodzaju tych, o których się nie zapomina. Wells bezsprzecznie był mistrzem pióra, pisał z pasją i przekazywał w tym sowim pisaniu ciężar ogromu emocji, jednak ponad wszystko jego dzieła - a już szczególnie "Wyspa doktora Moreau" - nasiąknięta jest strachem i samotnością wręcz nie do zniesienia. Mamy tutaj do czynienia z pamiętnikiem biedaka, co znalazł się w sytuacji nie do pozazdroszczenia. Najpierw dopadła go katastrofa statku, potem wizja śmierci na tratwie, by w końcu trafić na paskudną wyspę, gdzie szalony (zdaje się) doktor przeprowadza swe okrutne eksperymenty tworząc ze zwierząt ludzi, które nigdy ludźmi do końca się nie staną, ale już zwierzętami być przestały. To mocna, psychologiczna powieść, która porusza zagadnienie etyki, stawia pytania o granice nauki i o znaczenie "człowieczeństwa". Muszę przyznać, że ów książka budzi skrajne emocje, od zachwytu, po zgrozę, jednocześnie do siebie przyciąga, by już zdanie dalej odtrącać z mocą najgorszego potwora. Pierwsza część jest błądzeniem głównego bohatera, jest jego niedowierzaniem i próbom oswojenia się z zaistniałą sytuacją... druga zaś przypomina horror Robinsona Crusoe, lecz w o wiele, wiele drastyczniejszym wydaniu. Autor tak naprawdę prowadzi czytelnika wcale nie przez fikcyjny świat, lecz przez ten świat, który znamy i ukazuje ludzi zezwierzęconych, ludzi, których wokół nas pełno. Nie da się wyrzucić z pamięci tej wizji, gdy już się ją poznało, więc uważajcie - tak książka pozostawia ślad i jest to ślad pozbawiony nadziei i niezostawiający złudzeń. Człowiek bywa gorszy od najgorszego zwierzęcia. 

 8/10 
  Wydawnictwo Vesper
π

wtorek, 11 sierpnia 2020

#recenzjePi "Korsarz" Joseph Conrad


To, co wyszło spod pióra Josepha Conrada zawsze jest tekstem wybitnym, właściwie nie podlegającym ocenie. Po tym, jak „Smuga cienia” rzuciła mnie na kolana i nadal pozostaję pod jej urokiem, niezwykle silnym wpływem – z rozpędu sięgnęłam po „Korsarza” i jak nie trudno się domyślić i on mnie zachwycił, choć w nieco innej skali i z nieco innych pobudek. „Korsarz”, to opowieść osadzona w rewolucyjnej i porewolucyjnej Francji, a nasz główny bohater Peyrol, stary marynarz, korsarz, Brat z Wybrzeża, czyli rzec można w skrócie – pirat – schodzi na ląd, by zaznać spokoju. Taszczy on ze sobą drogocenne skarby, które udało mu się podczas tej morskiej tułaczki uzbierać. Wraca w strony swego niezbyt długiego i niezbyt szczęśliwego dzieciństwa, gdzie osiada na pewnej farmie, którą prowadzi tzw. patriota, który w imię Wolności, Równości i Braterstwa mordował – i tak też wymordował rodziców Arletty, którą posiadł i do której ów farma prawowicie należy. To historia wielowątkowa i wielowarstwowa. Posiada, jak to u Conrada, gęstą warstwę psychologiczną, lecz jest też obrazem nieszczęsnej rewolucji, która morduje pod pięknymi hasłami, a na końcu, jak to każda rewolucja – zjada własne dzieci. Ogromnie cenię za to tę powieść i tyleż bardzo ją wam polecam. Myślę, że każdy powinien ją przeczytać, bo może w głowach, zwłaszcza tych pełnych frazesów i karykaturalnej „miłości” – coś by się zmieniło… choć nie mam złudzeń – oni nawet nie przejrzą na oczy, gdy ich własne hasła zwrócą się przeciw nim i zaczną ich zjadać. Niezwykła jest postać głównego bohatera, człowieka z pozoru pozbawionego zasad, lecz w środku najbardziej prawego ze wszystkich przedstawionych. Jest tym, który walczył, lecz nigdy nie był tym, który w szale mordował. Jego historia głęboko wzrusza i pozostawia w sercu niezatarty ślad, bo jest to historia poświęcenia, czyli tej jedynej, prawdziwej miłości – bo nie ma innej, jest tylko jedna i ona nie wrzeszczy, nie pluje, nie klnie, nie obraża – ona czerpie siłę z siebie, bo sama jest siłą.


Ta książka jest jak róża, zachwyca, pachnie, onieśmiela – ale i kuje, rani, broni się kolcami, wbija się do krwi i choć z czasem zwiędnie, to pozostawia bliznę. Życzmy sobie więcej takich czytelniczych blizn. Lecz ostrzegam! To nie jest książka łatwa, nie czyta się ją jak durnego kryminału, czy thrillera. Jej należy się czas i wiedza… intelekt. Do głupich… nie trafi. Pamiętajmy też, że mamy tu do czynienia z historią, więc warto coś niecoś wiedzieć. 
 
9/10 
#czytajmyConrada 
  Państwowy Instytut Wydawniczy 
 π

sobota, 8 sierpnia 2020

#recenzjePi "Smuga cienia" Joseph Conrad


ARCYDZIEŁO! Tylko to słowo w pełni oddaje, recenzuje ten utwór. „Smuga cienia” wprawia w ten rodzaj czytelniczej zadumy, który można porównać ze snem, co miesza się z jawą. Byłam i jestem na pograniczu. Nieśmiało spoglądam na wyłaniające się zewsząd ciche przedmioty, które powoli wyprowadzają mnie z literackiego statku na cielesny ląd. Joseph Conrad, to jeden z moich „pisarzy życia”, toteż sama się sobie dziwię, dlaczego jeszcze tutaj o nim nie pisałam. Tak jak gorąco namawiam Was do akcji #czytajmyTolkiena i #czytajmyDickensa, tak teraz, z całą stanowczością apeluję #czytajmyConrada! Z nim nie można się pomylić, jego twórczość to pewnik i wyznacznik literackiego mistrzostwa. Lecz przejdźmy już do „Smugi cienia”, tekstu krótkiego, lecz w treść bogatszego wielokrotnie od wielu, wielu grubych tomów i przepastnych, niekończących się serii.


Normalnie powinnam napisać tu o czym jest ów opowieść, lecz to nieodpowiednie, źle zadane pytanie, bo w tym utworze nie chodzi o akcję, ale o psychologiczną głębię, pytanie o jestestwo, o cel i sens życia i o jego przyczynę – ponad wszystko jest to jednak cudowne zobrazowanie końca beztroskiej młodości i początku dojrzałości. Przekroczenie tej, zdawać by się mogło „symbolicznej”, lecz tak naprawdę zupełnie realnej „smugi cienia”, jest ostateczne i nieodwołalne. Kto raz ją przekroczył, przekroczył ją na zawsze. Nie ma powrotu… Joseph Conrad wplótł w tę historię wątki autobiograficzne, co jeszcze silniej i dobitniej przemawia na korzyść „Smugi cienia” – uwiarygadnia ją. Poczynania młodego kapitana, jego zetknięcie z pierwszym w życiu „dowództwem”, ze statkiem, którego staje się panem i załogą, której życia mu powierzono obciąża go, psychicznie i fizycznie, a w konsekwencji pomaga, a raczej zmusza do przekroczenia „smugi cienia”.


Tyle, ile można tu „między słowami” wyczytać, ile dobra, ile mądrości i doświadczenia ta krótka książeczka nam, czytelnikom daje – nie sposób tu streścić. Jak to jest doskonale napisane! Jaki to styl! Nie znajdziecie tu zbędnego zdania, wszystko jest takie, jakie ma być, wszystko ma swój cel i miejsce – powtórzę się: to ARCYDZIEŁO! Nie mogłabym prosić o więcej. 

10/10 
#czytajmyConrada 
seria kieszonkowa 
PAŃSTWOWY INSTYTUT WYDAWNICZY 
 π

środa, 5 sierpnia 2020

#recenzjePi "STRZELBY ZARAZKI STAL" Jared Diamond


Właśnie skoczyła czytać książkę, o której miałam zupełnie inne wyobrażenie. Zanim po nią sięgnęłam wydawało mi się, że będzie to książka przede wszystkim o broni, technikach wojennych, bitewnych, strzelbach, karabinach, mieczach, tarczach i chorobach… a tu takie zaskoczenie. POZYTYWNE! Acz nadal zaskakujące.
„STRZELBY ZARAZKI STAL”, to opowieść o ludzkości, o nas, o tym jak tworzyły się cywilizacje, jak zaczęliśmy uprawiać rośliny, udomawiać zwierzęta, rosnąć w siłę i dlaczego działo się to tak nierównomiernie. Dlaczego to Indianie (samo nazywanie ich Indianami jest takie „europejskie”) nie odkryli Europy? Jest to niezwykła podróż, która uświadomiła mi wiele rzeczy, o których intuicyjnie wiedziałam, ale nie dysponowałam twardymi dowodami. Ów książka uzbraja nas w argumenty, zmusza do zrewidowania poglądów i zastanowienia się nad światem.
Jared Diamond ofiaruje czytelnikom solidną wiedzę i wręcz zmienia rzeczywistość z tej pełnej niedopowiedzeń, uprzedzeń i rasistowskich wędrówek w rzeczywistość (że tak się wyrażę) rzeczywistą, nie bazującą na emocjach, ale na faktach, na twardej historii. Bardzo mi się to podoba i cenię tę książkę za jej siłę zmieniania ludzi w bardziej świadomych. Spokojnie mogę napisać, że podczas tej lektury „oczy się otwierają” i patrzymy w niebo z pytaniem: Jak ja mogłem o tym wcześniej nie pomyśleć?! Przecież to oczywiste!


Autor śledzi kroki pierwszych ludzi, aż zatrzymuje się u naszych stóp. Dlaczego Europa stała się tą rozwiniętą i „mądrzejszą”? Z czyjej perspektywy jesteśmy lepsi? Cóż by zrobił biały, gdyby stanął na australijskiej ziemi bez zdobyczy cywilizacyjnych, które umożliwiło mu chociażby takie, a nie inne położenie geograficzne, takie a nie inne zwierzęta, które mógł udomowić, a których nie było np. w Australii? Otóż nic by nie zrobił – umarłby – a Aborygeni by przetrwali i trwali by tak prawdopodobnie do końca świata. Taka bitwa „na gołe klaty” dla białego skończyłaby się raczej kiepsko.
Jest jeszcze coś, co w tej książce wybrzmiewa – zarazki. Coś, co dzisiaj jak najbardziej jest na tapecie i czemu warto się przyjrzeć. Koronawirus jest niczym innym, jak epidemią – taką jaka była za grypy, ospy, cholery… długo by wyliczać. To od nas zależy, jak sobie z nią poradzimy. Czy będziemy ją traktować poważnie? Założenie maseczki – czy to tak wielkie wyrzeczenie? Naprawdę?!
Nie dziwi mnie fakt, iż autor dostał za tę książkę Nagrodę Pulitzera – choć ja do nagród mam spory dystans. Czasem nagrody są wyznacznikiem głęboko stronniczego i silnie ideologicznego tekstu – tu, na szczęście, tak nie jest… Oczywiście miałam i pewne zgrzyty – ale nie były one na tyle poważne, by o nich wspominać…
Warte podkreślenia jest to, dlaczego ów książka powstała – a mianowicie z powodu pewnego pytania, które autorowi zadał Yali (nowogwinejczyk) : „Dlaczego to właśnie wy, biali, wytworzyliście i przywieźliście na Nową Gwineę tak dużo towaru, a my, czarni, mieliśmy go tak mało?” Odpowiedzią Diamonda jest 670 stronicowa książka i oczywiście można uprościć wszystko zdaniem: Biali znaleźli się w odpowiednim miejscu i w odpowiednim czasie – lecz byłoby to zbytnie uproszczenie i nie dowiedzielibyśmy się tak naprawdę z tej odpowiedzi nic.


„STRZELBY ZARAZKI STAL”, to pozycja zdecydowanie godna polecenia. Moc wiedzy, wór wiadomości i czysta woda dla spragnionego umysłu – PIJCIE   

8/10


Wydawnictwo Zysk i S-ka


 π